Pewnie zdarza się Wam podczas małych i dużych podróży docierać do miejsc, które określilibyście jako koniec świata? Zero zasięgu, wszędzie daleko, ludzie wyglądający jakby czas stanął dla nich w miejscu jakieś sto lat temu?
My właśnie tak poczuliśmy się, gdy dotarliśmy do Butiaby- niewielkiego miasteczka portowego w Ugandzie. Gdy tylko wysiedliśmy z busa, pomyśleliśmy- „koniec świata!” .
Czas jednak przypomniał nam, jak bardzo mylące bywa pierwsze wrażenie.

Zgadnij, ile miejsc ma Afrykański bus?
Zanim dotarliśmy do Butiaby czekała nas podróż typowym dla tego regionu środkiem lokomocji, czyli niepozornym przykurzonym busem. I tu zagadka dla Was: ilu pasażerów może zabrać taki busik? Namyślajcie się, a ja tymczasem opowiem Wam, jak wygląda tu organizacyjna strona podróży.

Na maleńkim niezmiernie zatłoczonym dworcu w Hoimie należy odnaleźć właściwego człowieka. Najpierw takiego, który sprzedaje bilety, następnie takiego, który wskaże Wam, który z pojazdów dowiezie Was do celu podróży. Gdy już znajdziecie właściwe auto, rozpoczyna się czekanie na odjazd. Ile ono potrwa? Odpowiedź na to pytanie jest zarazem odpowiedzią na naszą zagadkę. Otóż bus odjedzie, gdy się zapełni. Może więc zabrać tyle osób, ile maksymalnie uda się do niego upchnąć. Bogate doświadczenia w tym zakresie wyostrzyły zarówno w kierowcach jak i w pasażerach zmysł dostrzegania wolnej przestrzeni, tam gdzie przeciętny człowiek jej nie zauważy. Widzisz jeden fotel? Mogą się na nim zmieścić nawet cztery osoby- rodzice z dwójką dzieci na kolanach. Wolnych foteli już nie ma? Wystarczy umieścić pomiędzy nimi solidną deskę i już są nowe miejsca! Bagażnik wydaje Ci się pełny? Zapomniałeś o przestrzeni poza nim. Najwyżej drzwi się nie domkną i trzeba będzie przywiązać je sznurkiem. Nie lekceważmy też dachu. To idealne miejsce na zestaw wypoczynkowy. Czary- mary i okazuje się, że w Afryce do jednego busa mieści się więcej pasażerów i ich bagaży niż pomieściłby nowoczesny europejski autokar. Czapki z głów!
Zupełnie nieturystyczne Butiaba
Gdy cud zapełniania busa w końcu się dokonał, wyruszyliśmy do Butiaby. Po drodze mijaliśmy kryte strzechą gliniane chaty otoczone drzewami papai i bananowcami. Napotkane podczas postoi dzieci podchodziły do nas zaciekawione próbując coś nam sprzedać lub po prostu wyciągając ręce po pieniądze. W końcu bus zatrzymał się i kierowca wysadził nas w kuwecie. Takie przynajmniej odniosłam wrażenie, bo dookoła nie było nic prócz piasku…
Pustkowie na którym nie ma nic do roboty. Tak jednomyślnie podsumowaliśmy widok, jaki się przed nami rozciągał. Decydując się na przyjazd do Butiaby kierowaliśmy się historycznym znaczeniem miasteczka, które dawniej było ważnym węzłem komunikacyjnym. To tutaj trafiały towary przewożone przez jezioro Alberta (jedno z wielkich jezior afrykańskich, wypełniające Wielki Rów Afrykański) ze wschodniej Demokratycznej Republiki Konga. Znaczenie Butiaby spadło, gdy w 1970 roku rozwiązano Korporację Kolei Wschodnioafrykańskich. Od tamtej pory port pozostaje uśpiony, a wraz z nim całe miasteczko.
Podczas, gdy Paweł poszedł szukać noclegu, ja czekałam z dziećmi i plecakami obrastając kurzem. Szybko otoczyły nas miejscowe dzieciaki, spoglądając na nas z zaciekawieniem. Ich zdziwienie nie wynikało bynajmniej z faktu, że nigdy nie widziały białych. Zastanawiały się raczej, co też Muzungu robią w ich wiosce. Widać też uważały, że nie ma tu nic do oglądania… Po około godzinie Paweł wrócił w wyraźnie optymistycznym nastroju twierdząc, że znalazł nocleg w przyzwoitym jak na okoliczne warunki hostelu. Nie bardzo mu wierzyłam, ale co było robić? Ruszyliśmy za nim krocząc w zabawnym pochodzie: Paweł, Pola i Michał, ja, lokalne dzieciaki i tumany kurzu.
Koniec świata czy raj na krańcu świata?
Z każdym krokiem przekonywałam się, jak bardzo myliłam się negatywnie oceniając Butiabę na pierwszy rzut oka. To miejsce naprawdę było piękne! Dotarliśmy na plażę. Woda w jeziorze nie nadawała się raczej do kąpieli, za to sama plaża tętniła życiem. Dla dorosłych jest miejscem pracy, a dla dzieci placem zabaw, a dla zwierząt… Cóż, zwierzęta po prostu podążają za swoimi opiekunami.
Obserwując mieszkańców Butiaby zauważyliśmy, że rysy ich twarzy różnią się od tych jakie widywaliśmy wcześniej w Kampali. Widać ma na to wpływ bliskość Kongo. Dorośli ciężko pracowali. Mężczyźni szykowali się do nocnego połowu — suszyli sieci i naprawiali łodzie. Kobiety robiły pranie, zbierały ślimaki lub oporządzały owoce połowu z poprzedniej nocy- rozcinały i układały do suszenia okonie i ryby tygrysie odkładając na osobny stos muszelki i drobne rybki, które posłużą jako pasza dla kurczaków.

Mieszkańcy budują łódki właśnie tu na plaży, przy użyciu maczety i młotka z gwoździem. Koszt nowej łódki to ok. 3 mln Szylingów Ugandyjskich (ok 800 $).
Nie umknęło naszej uwadze, że lokalni mieszkańcy zdają się być fanami brytyjskiego futbolu. Wiele łódek miały nazwy klubów Liverpool lub Manchester United.
Podczas gdy dorośli pracowali dzieci bawiły się w najlepsze. Jedne płoszyły marabuty (nieco większy kaliber niż nasze swojskie bociany), inne zbierały muszelki, których było tu prawdziwe zatrzęsienie. Wszystkie były radosne. Pola i Michał także wydawali się oczarowani plażą. Biegali wkoło na bosaka. Michał przyłączył się ostatecznie do ganiania marabutów, a Pola zdecydowała się na poszukiwania krabów. Przez cały czas towarzyszył nam śmiech, szum fal i zainteresowanie miejscowych. Kobiety chciały dotknąć moich włosów. Pozwoliłam im na to i sama też z ciekawością zrobiłam to samo. Szorstkie i wełniste sprawiały zupełnie inne wrażenie niż czupryna, którą sama codziennie czeszę.
W końcu wszechobecny zapach ryb przypomniał nam, że najwyższa pora coś zjeść. Popytaliśmy, więc ludzi i wskazali nam miejscową jadłodajnię. Ponoć najlepszą. Może dlatego, że jedyną? Nie zastanawialiśmy się wiele, zamówiliśmy obiad. Po półgodzinnym czekaniu byliśmy już naprawdę solidnie głodni. Gdy jednak zaserwowano nam nasze dania, nie byliśmy pewni czy powinniśmy łykać je małymi kęsami czy jednak spróbować gryźć, tak było twarde i gumowate. Cokolwiek to było, a wolałam nie pytać, najwyraźniej nie uciekało dość szybko. Dopełniliśmy się pieczonymi ziemniakami i Coca- colą i postanowiliśmy iść spać.
Pola i Michał zasnęli od razu. My jednak mimo zmęczenia musieliśmy wykazać się wyrozumiałością. W hotelu odbywał się właśnie koncert grupy młodych chłopaków, którzy muzykując zarabiali na utrzymanie swoich rodzin.
Ostatni dzień w Butiaba
Następnego dnia Paweł zerwał się o siódmej, żeby sprawdzić czy nocne połowy rybaków były owocne. Wioska obudziła się już do życia. Kobiety gotowały, mężczyźni pracowali przy naprawie i budowie domów, a dzieci biegały wokoło szukając przygód. W pewnym sensie dla nich czas rzeczywiście stoi w miejscu.
Wyruszyliśmy w poszukiwaniu śniadania. Tym razem zaopatrzyliśmy się w niewielkich budkach. W jednej dostaliśmy wodę, w drugiej pomidory a w trzeciej chleb i szaszłyki. Mięso na szczęście było tym razem bardziej zjadliwe. Przechadzając się po wiosce rozmawialiśmy z miejscowymi. Zachwycali się słysząc, że Pola i Michał to bliźnięta. Gratulowali nam takiego błogosławieństwa od losu jak wygranej na loterii. Cóż, sami też uważamy się w tym temacie za szczęściarzy 🙂
Pobyt w Butiabie nie był może czymś nadzwyczajnym. Pozwolił nam jednak odetchnąć powietrzem afrykańskiej prowincji. I choć kurz osiadał nam na ubraniach, a w powietrzu unosił się słony zapach ryb, zobaczyliśmy prawdziwą codzienną twarz Ugandy. Zmęczoną, radosną i spokojną. Może więc Butiaba to rzeczywiście koniec świata, ale warto go było odwiedzić!