Patrząc na świat z europejskiej perspektywy trudno uwierzyć, że są jeszcze na świecie miejsca nieskażone wpływem cywilizacji. Rozległe połacie terenów, na których nie stoi ani jeden dom, przyroda, która przetrwała w niezmienionej formie tysiące lat. Tereny, po których dzikie zwierzęta wędrują swobodnie. Ziemie zamieszkane przez plemiona kultywujące swoje tradycje od setek lat. Tym niesamowitym miejscem jest Kenia.
Położona we wschodniej Afryce kraina będzie rajem dla każdego, kto marzy o zasmakowaniu natury w jej dziewiczej formie. Można tu zachwycić się pustynią, dżunglą, lodowcem, rafą koralową i ruinami średniowiecznych miast spotykając na swej drodze ubranych kolorowo Masajów. Nikogo więc chyba nie dziwi, że nie odmówiliśmy sobie wizyty w Kenii.

Po intensywnej podróży na pograniczu ugandyjsko-kenijskim byliśmy zmęczeni i potrzebowaliśmy odpoczynku. Szukaliśmy ciszy i spokoju bez turystów oraz naciągaczy. Celem naszej podróży był las Kakamega – las tropikalny, który obecnie jest jedyną pozostałością gwinejsko-kongijskiego lasu równikowego, który 400 lat temu rozciągał się od Oceanu Atlantyckie-go do Oceanu Indyjskiego. Aktualnie las zajmuje obszar ok. 230 km², a jego powierzchnia jest dziesięć razy mniejsza niż w 1990 r. Jest domem dla ponad 400 gatunków motyli (to ok. 45% motyli znanych w Kenii), ponad 300 gatunków ptaków, 27 gatunków węży, a także 7 gatunków naczelnych w tym: zagrożonego wymarciem koczkodana nadobnego, gerezy czarnej, gerezy białej oraz koczkodana tumbili. Występuje tu także ponad 350 gatunków drzew (źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Las_Kakamega
Ruszamy w drogę!
Z Jinji, miasta w południowo-wschodniej Ugandzie, przyjechaliśmy rozklekotanym busikiem matatu. Po drodze pojazd odmówił posłuszeństwa zatrzymując się przed wzniesieniem, którego nie był w stanie pokonać załadowany do granic możliwości pasażerami i ich bagażem. Konieczna była przesiadka. Po burzliwej dyskusji z nowym kierowcą (zaproponował nam spędzenie ostatnich dwóch godzin podróży na deskach bez oparcia) udało nam się wynegocjować trzy klasyczne siedzenia. Uff. Od przystanku dalej w stronę granicy z Kenią jechaliśmy motocyklami, a ostatnie 800 metrów przebyliśmy dźwigając ciężkie plecaki na piechotę. Naszym celem było położone 30 km na północ od równika Kakamega. Dotarliśmy do miasteczka tuk-tukiem.
Jazda bez trzymanki
Kto kiedykolwiek podróżował po Azji lub Afryce, wie co to tuk-tuk zwany też rikszą lub auto-rykszą i jakie doznania zapewnia podróż tym pojazdem. Szczególnie gdy prowadzi go pełen fantazji kierowca z głową przyozdobioną czepkiem (sanitarnym? kucharskim?), zaliczający dziury w drodze niczym pacman swoje kulki. Powiem tylko, że dziwię się, iż udało nam się nie zrobić wentylacji w dachu, tyle razy uderzaliśmy w niego głowami.

Droga do wioski była za to bardzo malownicza. Mijaliśmy plantacje herbaty, rozległe pola, w pobliżu chat wzdłuż drogi biegały dzieci, pchając przed sobą koła od roweru. Podobnie jak u nas dawniej bywało na wsiach. Wypatrywałam jakiegoś sklepu, w którym w razie czego moglibyśmy uzupełnić zapasy. Niestety nie mijaliśmy żadnego takiego punktu. Czekała nas więc kolacja złożona z zupek instant i konserw zachomikowanych na czarną godzinę.
Gdzie by tu spędzić noc?
Szukając noclegu natrafiliśmy najpierw na hotel. Był jednak nastawiony na bogatych turystów. Cena za nocleg upewniła nas, że nie ma tam miejsca dla takich budżetowców jak my. Pojechaliśmy dalej i trafiliśmy na położony na uboczu hostel- niewielką chatę z pokojami do wynajęcia. Mogliśmy wybrać między niewielkim pokojem z dwoma łóżkami i pokojem wieloosobowym z łóżkami piętrowymi. Wyobraźnia od razu podsunęła mi obraz Poli i Michała wspinających się niczym małpki po piętrowych łóżkach- nie tylko naszych, więc czym prędzej zaklepaliśmy mniejszy pokój.

Zajrzałam do kuchni i od razu przypomniały mi się wakacje spędzane u mojej babci na wsi. Brakowało tylko kanki z mlekiem. W kranie nie było wody a na kuchence czajnika. Napełniłam więc garnek wodą z baniaka i wzięłam się za przygotowywanie kolacji. Elegancko zaserwowałam wszystkim zupki instant, a na drugie danie konserwy i kabanosy podane z pomidorami, cebulą i nieco zmiędlonym chlebem. Deser też był, a jakże! Kawa 3w1 dla dorosłych i kisiel z torebki dla dzieci. Pełen luksus! Konieczność posprzątania po tej uczcie sprawiła jednak, że doceniłam bieżąca wodę i zmywarkę…
Właściciel hostelu, którego poznaliśmy wieczorem, zaproponował nam wyjątkową wycieczkę specjalnie dla Muzungu- czyli dla białych. Cena wycieczki była bardzo wysoka i nie zdecydowaliśmy się z niej skorzystać. Jak się okazało następnego dnia, postąpiliśmy słusznie. Mieszkający z nami w hostelu młody Niemiec skorzystał z oferty płacąc 50$, a wieczorem opowiedział nam swoje wrażenia i pokazał zdjęcia. Przez trzy godziny spacerował z przewodnikiem po polach i choć udało mu się zaobserwować kolorowe ptaki, to jednak odleciały zbyt szybko, by zdążył uwiecznić je na zdjęciach. Cóż, po raz kolejny udało nam się uniknąć finansowej pułapki 😉 A na spacer wybraliśmy się następnego dnia, sami i za darmo.
Spacer po okolicy
Po śniadaniu złożonym z kabanosów i resztek z kolacji, wyruszyliśmy na zwiedzanie okolicy. Spotkaliśmy lokalnych mieszkańców uśmiechniętych i pozdrawiających nas życzliwym „Jambo”, co oznacza „dzień dobry”, „jak się masz?”. Przyglądali nam się równie uważnie co my im. Dzieci ubrane były w podniszczone ubrania, biegały boso wykorzystując do zabawy to, co udało im się znaleźć i co akurat nie było do niczego potrzebne dorosłym. Widać tu było biedę ale i radość z drobiazgów.
W pewnym momencie Pola i Michał zniknęli nam z pola widzenia. Zachciało im się zabawy w chowanego wśród herbacianych krzewów. Nie zdążyliśmy się jednak zaniepokoić, zanim dwie jasne i umorusane buzie wychyliły się spomiędzy gałęzi. Michał nazrywał trochę listków herbaty i zapowiedział, że wieczorem nam ją zaparzy.
Mimo, że Kenia jest jednym z największych światowych producentów herbaty, lokalni mieszkańcy nie mają okazji docenić tego naparu. Najlepsze herbaty przeznaczone są na eksport, a w kraju zostają tylko te gorsze. Chcieliśmy dowiedzieć się czegoś więcej na temat procesu hodowli i zbierania herbaty, jednak mało kto mówił tu po angielsku.

Wodna lodówka
Gdy tak wędrowaliśmy wśród pól w pewnej chwili naszym oczom ukazała się mała przydrożna budka. Hurra, jest sklep! Czym prędzej do niego pognaliśmy. Zaopatrzony był głównie w kilka podstawowych produktów- mąkę kukurydzianą, cukier, glukozę, kawę w saszetkach, sól, cebulę, pomidor, ciastka i napoje. Ne te ostatnie liczyliśmy najbardziej. Było nam tak gorąco, że mieliśmy wrażenie, że temperatura na zewnątrz przekracza 45 stopni. Zimne piwo to było coś na co liczyliśmy! Dostało nam się jednak takie schłodzone do temperatury pokojowej, co w tych okolicznościach przypominało nam grzańca.
W Kenii nie pija się zimnych napojów, jedynie gorące lub w temperaturze pokojowej. Między innymi pewnie dlatego, że mało gdzie jest dostęp do prądu, a co za tym idzie, nie ma lodówek. Zaciekawiło nas więc jak udało się właścicielowi sklepiku schłodzić nasze napoje. Okazało się, że przed budką ma schowane w ziemi wiadro z wodą i to ono służy mu za lodówkę. Czyli- potrzeba matką wynalazku!
Pozostałości lasu i baba z miasta
Po południu wybraliśmy się do lasu. Właściwie były to szczątki lasu, które jakimś cudem uniknęły wycinki. Kierowaliśmy się wskazówkami nawigacji trafiając w takie chaszcze, że nie udało się uniknąć zadrapań. Dotarliśmy do drewnianej platformy umieszczonej w koronach drzew. A jak w takim miejscu jest platforma, to oczywiście obowiązkowo musieliśmy się na nią wdrapać. Pola i Michał zrobili to bez problemu, Paweł również i tylko ja z każdym krokiem miałam coraz bardziej dosyć. Może zawrócić? Nie no, nie zrobię z siebie takiej sieroty! Czasy kiedy wspinaczkę na drzewa uważałam za frajdę dawno jednak minęły. Na cholerę mi to było?! No nic, dzielna byłam, wdrapałam się. Widoczki owszem fajne, nie zaprzeczę, ale zdecydowanie nie warte takich akrobacji. Drogie panie odradzam. Zwłaszcza, że w dół szło jeszcze gorzej. Jedyną rekompensatę stanowiło silne męskie ramię oferujące wsparcie. Z drugiej jednak strony było to ramię męża, więc umówmy się, w domu jest nie mniej dostępne, a nie trzeba się tak napocić…
Podobno w tym lesie mieszka aż 400 gatunków motyli i 300 gatunków ptaków, więc pytam grzecznie gdzie one są? Dlaczego tego dnia wszystkie zwierzęta bawiły się z nami w chowanego? Najgorszy był fakt, że ze wszystkich stron słyszeliśmy jakieś głosy, ale nikogo nie było widać! Za to za chwilę poczuliśmy na własnej skórze atak wielkich afrykańskich mrówek. Poszliśmy dalej i mijaliśmy po drodze wielkie przewalone na ziemi drzewa.
Zaraz po zejściu na dół, w głębi lasu udało się nam wypatrzeć Columbus monkey czyli gerezy. To urocze przedstawicielki rodziny koczkodanowatych. Mają czarne jedwabiste futro z białymi włosami otaczającymi głowę i porastającymi ramiona. Charakteryzuje je bardzo długi ogon i brak kciuka. To niewielkie małpy, samice ważą 6–8 kg, a samce 8–10 kg. Żyją w stadach liczących 8 do 15 osobników, a żywią się głównie młodymi liśćmi, owocami i kwiatami. Podobnie jak w przypadku wielu innych gatunków ich liczebność gwałtownie zmalała na skutek polowań (ich skórę Masajowie wykorzystują do tworzenia ozdób) i wycinek lasów. Teraz są gatunkiem zagrożonym.
Zaczęło się ściemniać i czas było wracać do pokojów, żeby przygotować się do dalszej drogi kolejnego dnia. Musieliśmy się nastawić na łapanie stopa, autobusu raczej tu nie znajdziemy.
Afryka — kraj naszych marzeń
Aby poznać całe piękno Kenii trzeba by w niej spędzić wiele tygodni. Każdy region odkrywa kolejne tajemnice, nieznane nam kultury, cuda natury. Samych rezerwatów przyrody jest tu ponad 50. My spędziliśmy w Kenii zaledwie trzy dni, nastawiliśmy się na spokojne poznanie jednego regionu. I choć nie zaliczyliśmy safari, nie odhaczyliśmy spotkania wielkiej piątki, nie mamy czego żałować. Udało nam się zasmakować atmosfery tego kraju. Tempo życia jest tu dużo wolniejsze niż u nas, docenia się więcej. Myślę, że jeszcze tu kiedyś wrócimy.