Jest taki park, do którego Ernest Hemingway spadł prosto z nieba razem ze swoją żoną. Zamarzył im się lot nad afrykańskim wodospadem, może Hemingway szukał inspiracji do kolejnej książki? Niestety ich samolot zahaczył się o linie telegraficzne i spadł. Ani Ernest ani jego żona nie odnieśli poważniejszych obrażeń, razem z pakietem niezapomnianych wrażeń zostali odtransportowani do hotelu, skąd wyruszyli dalej innym samolotem, który także się rozbił, tym razem jednak zanim zdążył wzbić się w powietrze.

Nie żebyśmy lubili nadmierne ryzyko, ale postanowiliśmy wyruszyć śladami Hemingwaya. Wybraliśmy jednak drogę lądową, tak na wszelki wypadek. Zatrzymaliśmy się w Masindi- położonej w zachodniej Ugandzie bazie wypadowej do Narodowego Parku Murchison Falls. Park został założony w 1952 roku i zajmuje tereny falistej i pagórkowatej równiny ciągnącej się wzdłuż Nilu Wiktorii. Jego powierzchnia wynosi 3839 km². W centralnej części porośniętego roślinnością sawannową i kolczastym buszem parku znajduje się wysoki na 43 metrów Wodospad Murchisona. Największą atrakcją parku jest rejs łódką po Nilu, skąd można podziwiać liczne gatunki zwierząt: słonie, żyrafy, bawoły antylopy, lwy, lamparty, nosorożce, krokodyle i ptactwo wodne (https://pl.wikipedia.org/wiki/Park_Narodowy_Wodospadu_Murchisona
Przygotowania do safari
Postanowiliśmy pozwolić sobie na odrobinę luksusu i zatrzymaliśmy się w hotelu z basenem (22$ za pokój/ 1 doba). Był to niezły kontrast, zważywszy że kolejnego dnia przenieśliśmy się w warunki polowe do buszu. Zanim jednak to nastąpiło musieliśmy znaleźć sobie przewodnika z samochodem. W miejscu takim jak Masindi najlepiej szukać na… targu! Nie wystawiają ich może na straganach, ale za to sprzedawcy są bogatym źródłem informacji. Każdy tu każdego zna. Paweł wybrał się sam, aby zasięgnąć języka. Wrócił umówiony z Mohamedem- starszym brodatym panem, ojcem czwórki dzieci, w tym pary bliźniąt. Mohamed wycenił swoją usługę na 100$ i już o 6 rano kolejnego dnia przyjechał po nas wraz ze swoim najstarszym synem. Po drodze do parku zrobiliśmy zakupy na targu. Musieliśmy zaopatrzyć się we wszystko, co mogło nam się przydać na miejscu.

Pobyt na kempingu
Zatrzymaliśmy się na kempingu Red Chilli znajdującym się zaledwie 500 metrów od promu Paraa przewożącego auta wybierające się na przejażdżkę wokół delty Nilu. Na terenie Kempingu znajdują się domki, pole namiotowe, restauracja, bar i miejsce na ognisko. My zakwaterowaliśmy się w niewielkim domku zaopatrzonym w dwa łóżka z moskitierami. Toalety i prysznice znajdują się w oddzielnym budynku. Atmosfera była iście sielska i typowo kempingowa.

Musieliśmy jednak pozostać czujni, ponieważ Park Murchison znajduje się na obszarze malarycznym. Przygotowaliśmy ubrania z długimi rękawami i nogawkami, a zaraz po przyjeździe spryskaliśmy się repelentem odstraszającym komary. Na wszelki wypadek mieliśmy też ze sobą pakiet leków na malarię.
Pamiętaliśmy także, jakie zasady obowiązują w Parku, gdzie dzikie zwierzęta poruszają się swobodnie po całym terenie:
1. Napotkane dzikie zwierzęta omijamy szerokim łukiem.
2. Przy fotografowaniu nie używamy lampy błyskowej.
3. Żywność i napoje przechowujemy w namiotach lub domkach- nigdy na zewnątrz.
Gdy już zapoznaliśmy się z otoczeniem i naładowaliśmy baterie i powerbanki w recepcji ośrodka, rozsiedliśmy się w pobliżu ogniska przy drewnianym stole z naszym prowiantem. W rozgrzanym powietrzu dzikiej Afryki wędzona ryba zakupiona rankiem na targu smakowała wybornie. Podobnie uważał chyba guziec, który zwabiony smakowitym zapachem wychylił się zza krzaków. Michał ewidentnie miał chęć pobawić się z nim w berka. Miejscowi jednak ostudzili jego zapędy. Nie należy zbliżać się do dzikich mieszkańców parku.

Być może ten sam osobnik wywołał ożywienie także u innego gościa ośrodka. Jedna z turystek wpadła wprost na guźca wychodząc spod prysznica, a wydała przy tym z siebie krzyk, który niejednemu zmroziłby krew w żyłach. Świnka niewzruszona ani emocjami, które wywołała, ani wdziękami odzianej w ręcznik młodej osoby potruchtała chrumkając w swoją stronę.
W nocy zasunęliśmy starannie moskitiery i próbowaliśmy zasnąć. Okazało się jednak, że niełatwo uciszyć wyobraźnię. Dochodzące z zewnątrz pochrząkiwania, szeleszczenie trawy i tupot kopyt wzbudzały niepokój pomimo zamkniętych drzwi. Bałam się, że lada chwila guziec wpadnie do pokoju razem z futryną i z szaleństwem w oczach zacznie pochłaniać nasze zapasy. W końcu jednak usnęliśmy, a rano okazało się że i zapasy i drzwi są wciąż na swoim miejscu.


Łódką po Nilu
Następnego ranka wyruszyliśmy w pośpiechu, aby zdążyć na prom Paraa. Następnie udaliśmy się autem do kolejnej przystani skąd odpływa łódka zabierająca turystów w górę rzeki w pobliże Wodospadów Murchisona. Kupiliśmy 4 bilety po 15 dolarów i razem z naszym wodnym przewodnikiem Miltonem zapakowani w kamizelki ratunkowe wyruszyliśmy w drogę.
Stateczek poruszał się wzdłuż lewego brzegu, zatrzymując się w pobliżu napotkanych zwierząt, aby pasażerowie mogli nacieszyć oczy i zapełnić karty pamięci w sprzętach fotograficznych. Mimo że rejs nie trwał długo, spotkaliśmy wielu niesamowitych mieszkańców parku. W rzece chłodziły się urocze hipopotamy, jedne z najniebezpieczniejszych zwierząt Afryki. Przy brzegu zerkało na nas znad wodopoju całe stado Koba śniadego- największej antylopy tego obszaru. Tuż obok pasła się grupa zabawnych guźców, które jednak szybko umknęły w krzaki, gdy tylko łódka zanadto się do nich zbliżyła. Pola i Michał wypatrzyli słoniątko chowające się za szerokimi nogami mamy. Na brzegu zastygły w bezruchu krokodyle czekając na nieuważne ofiary, co jakiś czas pojawiały się też bawolce krowie, które na wolności można spotkać tylko w Ugandzie a i w niewoli rzadko się je widuje ze względu na ich agresywną naturę. Zachwyciły nas swoim wyglądem i sprytem małe zielone ptaszki. Od Miltona dowiedzieliśmy się, że budują one wiele gniazd dla zmyłki. W ten sposób chronią jaja i pisklęta przed drapieżnikami. Z daleka udało nam się nawet wypatrzeć wielkiego orła, który przysiadł na gałęzi drzewa. Tylu dzikich zwierząt jak podczas tego trzygodzinnego rejsu nie widzieliśmy w całym naszym życiu!
Wodospad Murchisona
W końcu dopłynęliśmy do miejsca, gdzie zwierząt nie było już widać. Naszym oczom ukazała się wąska skalista gardziel kipiąca białą pianą. Przed nami był Wodospad Murchisona. Widzieliśmy już wiele wodospadów podczas naszych podróży po Azji, ten jednak skradł nasze serca.
Po powrocie do Paraa poprosiliśmy Mohameda, aby zawiózł nas na szczyt wodospadu. Chcieliśmy jeszcze raz przyjrzeć mu się z bliska. Wodospadowi, nie Mohamedowi, choć i on był na swój sposób przystojny 😉 Po dotarciu na miejsce owionęła nas chmura pryskającej wody, w dole roziskrzyła się potrójna tęcza. Huk potężnej masy wody pochłaniał nasze głosy, zachwyt nad tym miejscem odczytywaliśmy, więc w swoich twarzach. Już po chwili byliśmy przemoczeni, zawilgocone aparaty odmawiały posłuszeństwa.
Park Murchisona to miejsce, do którego bez dwóch zdań będziemy chcieli wrócić! Teraz także i nam marzy się podziwianie jego uroków z lotu ptaka. Może nie samolotem, ale balonem? Ośrodek udostępnia taką możliwość. Mamy więc już plan na kolejną wyprawę do Afryki. A Wy, czujecie się zachęceni? 🙂 Przesyłam Wam moc uścisków gorących niczym serce tego pięknego kontynentu!