Gdy wpiszesz w Google hasło „Rwanda”, jednymi z pierwszych wyników będą artykuły dotyczące ludobójstwa, które miało tam miejsce w 1994 i było wynikiem wojny między ludami Tutsi i Hutu. Chyba każdy z nas zna przynajmniej z grubsza tę historię, nie będę więc jej przytaczać.
Dziś nie mówi się otwarcie o pochodzeniu z się już otwarcie ludów Tusi i Hutu. Zamiast tego używa się określeń „więksi” i „mniejsi”. Sama tragedia stała się tematem tabu, przypominają o niej tylko skromne pomniki, książki i filmy. W Rwandzie nie ma prawie w ogóle psów, po ludobójstwie (żywiły się ciałami) zostały wybite i są niemile widziane.
Rwanda stała się miastem policyjnym, co akurat dla turystów oznacza same zalety. Nie trzeba się obawiać drobnej przestępczości, a rebeliantów można jedynie sporadycznie spotkać w rejonach przygranicznych na północnym-zachodzie. Dzięki temu można bez większych obaw zdecydować się na podróż do tego pięknego kraju, podziwiać malownicze wzgórza z imponującym wulkanem Virunga i rozległe wody jeziora Kivu. Różnorodność gatunków zwierząt zamieszkujących Rwandę sprawia, że trudno odmówić sobie udziału w safari. W Parku Narodowym Akagera na zachodzie kraju można spotkać żyrafy, zebry, bawoły, gazele, guźce, lwy, hipopotamy i słonie, a w Parku Narodowym Wulkanów w porastających wzgórza lasach równikowych mieszkają zagrożone wyginięciem goryle górskie. Spotkanie choćby kilku tych zwierząt to przygoda, którą wspomina się przez wiele lat.

Ginsenyi- nad tykającą bombą
Ginsenyi było naszym przystankiem pomiędzy Butiabą (o której pisałam tutaj: https://polaimichalwpodrozy.pl/afryka/butiaba-nasz-koniec-swiata/), a przekroczeniem granicy z Ugandą. Jest to trzecie co do wielkości miasto w Rwandzie, jego ludność liczy około 113 tysięcy mieszkańców. Ginsenyi leży tuż przy granicy z Demokratyczną Republiką Konga, nad jeziorem Kivu należącym do skupiska Wielkich Jezior Afrykańskich.

Po odnowieniu drogi podróż do tego zatłoczonego i chaotycznego miasta zajęła nam zaledwie dwie godziny, choć jeszcze do niedawna przebycie tych 60km zajmowało około pięciu godzin. Co za ulga, że nie przyjechaliśmy tu parę lat wcześniej. Podziwianie upraw herbaty może mnie zachwycać przez pewien czas, ale na pewno nie przez pięć godzin!


Po ulokowaniu się w hostelu otoczonym uroczym ogrodem, wyruszyliśmy nad jezioro. Od razu widać było, że Ginsenyi nastawione jest na turystów, choć akurat w czasie naszego tam pobytu nie było ich w mieście wielu. Wzdłuż brzegu Kivu ciągnie się promenada z palmami i rzędami hoteli a nad samą wodą czekają kajaki, deski windsurfingowe i wodne taksówki. Zrobiliśmy sobie piknik na soczyście zielonej trawie z widokiem na jezioro, które pod niemal każdym względem przypomina morze: szumi jak morze, wygląda jak morze (jego powierzchnia wynosi 2700 km² czyli jest ponad 20 razy większe od jeziora Śniardwy!), a fale uderzają o brzeg. Przyjemnie było tak siedzieć i wsłuchiwać się w nie.

Największym zagrożeniem jest spoczywające pod 250 metrami wody 65 miliardów metrów sześciennych metanu i dwutlenku węgla. Gaz pochodzenia wulkanicznego stanowi nieprzerwanie śmiertelne zagrożenie dla każdego, kto znajduje się w pobliżu Kivu. Ginsenyi położone jest nad tykającą bombą, na pewno gazy kiedyś wydostaną się na powierzchnie.
Pułapka na nieuważnego rodzica
Podczas spaceru po Ginsenyi rzuciły nam się w oczy panujące dookoła czystość i porządek. Nie było porozrzucanych po ulicy papierków, fruwających reklamówek czy fragmentów gazet. Okazało się, że w całym kraju panuje zakaz używania toreb foliowych. Trzeba się ich pozbyć już na lotnisku, a w sklepach towary pakowane są do papierowych toreb z makulatury. Zdecydowanie popieramy takie rozwiązanie! Do tego dowiedziałam się, że według przepisów każdy dorosły Rwandyjczyk ma obowiązek pracy na rzecz pożytku publicznego w każdą ostatnią sobotę miesiąca. Ciekawe, jak by to wyglądało u nas, gdyby każdy z nas raz w miesiącu musiał poświęcić wolny dzień na pielenie grządek i pielęgnowanie przestrzeni publicznej? Myślę, że mielibyśmy większy respekt do przestrzegania przepisów o nie śmieceniu.
Jak to często bywa w Afryce, także i w Ginsenyi podczas spaceru towarzyszyły nam gromady dzieci. Zwykle nie mam nic przeciwko temu, tym razem jednak lokalni chłopcy wyraźnie nabrali ochoty na próbę sił z małym Muzungu. Michał nie jest ani chętny ani przyzwyczajony do takich przepychanek, byłam więc zmuszona interweniować i wyznaczyć pewne granice.
Po zwiedzaniu okolicy i szybkim obiedzie udaliśmy się do biblioteki, gdzie był dostęp do internetu, żeby zgrać zdjęcia i przypomnieć o sobie na Facebooku i YouTube. Ponieważ potrafi to trwać nawet i 4 godziny, jest to czas, kiedy dzieci zaczynają się nudzić. I właśnie wtedy zastawiają pułapkę na nieuważnego, pogrążonego w swoich myślach rodzicach, który zatracił już dziecięcą zdolność zapadania na nagłą i całkowitą głuchotę. Zaczyna się niewinnie:
- Mamo, jak długo będziesz przegrywać te zdjęcia?-pyta Michał
— Około godziny – odpowiadam, bo naprawdę mam nadzieję, że nie dłużej.
— A ile to jest godzina?
— Tyle co dobranocka: od bajki ze Smerfami, aż do Maszy- doprecyzowuję.
— Aha, to długo. To idziemy się pobawić ok?
— Ok.- dałam się nabrać.
Nie mija kwadrans, gdy inicjatywę przejmuje Pola:
- Mamo, czy godzina już minęła?
— (A co to ma być, Shrek??- myślę) Nie, dopiero piętnaście minut.- odpowiadam ze spokojem.
— A możesz jakoś szybciej przegrywać filmy?
— (No pewnie, robię to tak długo, bo lubię obserwować napis „ładuję” wraz z przesuwającym się pod nim paskiem) Niestety, nie mogę przyspieszyć komputera.
— Aha, a jak przegrasz, pójdziemy na lody?
— Uhm.- mruczę nieuważnie wpadając w pierwszą pułapkę.
— A jak wyjdziemy stąd to kupisz nam słodycze?
— Dam Ci franki i sama możesz sobie kupić- odpowiadam myśląc, że jestem taka sprytna.
— A zabawkę możemy sobie wybrać?
— Nie.- o co to, to nie, nie dam się wrobić.
— A dlaczego nie?
— Bo nie.. Pola, ja pracuję, a Ty mnie bez przerwy od tego odrywasz!- irytuję się w końcu.
— Ok, ale obiecałaś! Pamiętasz, co nam obiecałaś?
— Niezupełnie, przypomnisz?- mówię niewyraźnie zgrzytając zębami.
— Lody, słodycze i zabawkę!
Szach mat, moi drodzy! W tej sytuacji mogę tylko zamilknąć z godnością, bo przecież nie pamiętam, co obiecałam…
Kisioro- najstarsza gra planszowa
Następnego ranka obudził nas świergot ptaków dobiegający z hostelowego ogródka. Dzień zapowiadał się piękny, postanowiłam więc wykorzystać go na szybka przepierkę. Pola i Michał w tym czasie rzucili się w okoliczne krzaki w poszukiwaniu owoców i już po parunastu minutach na tarasie piętrzył się stos awokado. Chociaż wyglądały apetycznie, to niestety nie były dojrzałe i nie dało się ich zjeść nawet z cukrem, jak sugerowali nam miejscowi. Widok owoców sprawił jednak, że nabraliśmy ochoty na wizytę na targu.

Targi to jeden z moich ulubionych punktów programu podczas egzotycznych wypraw. Feeria barw i zapachów jest prawdziwą ucztą dla zmysłów. Uwielbiam podziwiać kolorowo ubranych sprzedawców pośród rozstawionych przez cały dzień straganów. Wszędzie piętrzą się stosy pomidorów, ziemniaków, kiście bananów, kopce mąki i korzenie o fantastycznych kształtach. Targ opuściliśmy obładowani bananami, pomidorami, arbuzem i ananasem.

Wśród wielu Afrykańskich plemion mankala objęta była czcią, a plansze do niej żłobiono przez wiele tygodni. Obecnie najpopularniejsze są plastikowe zestawy z kolorowymi kulkami, a najtańszą wersją są dołki wyżłobione w ziemi z żetonami z fasoli. W Polsce również możecie kupić Mankalę i główkując nad nią poczuć się przez chwilę jak członkowie dawnych Afrykańskich ludów 🙂
Na granicy z Ugandą
Następnego dnia pożegnaliśmy się z Ginsenyi i ruszyliśmy do granicy z Ugandą. Pierwszą część drogi pokonaliśmy autobusem, który z pewnością pamiętał lepsze czasy a ostatnie kilkaset metrów przeszliśmy na piechotę. Na samej granicy ciągnął się sznur przeładowanych wysłużonych aut. Oprócz tego kilka razy dziennie przelewa się tędy fala pieszych zaopatrzonych w wózki pełne towarów. To między innymi mieszkańcy Ginsenyi, którzy utrzymują się z przygranicznego handlu.
Przy granicy można załatwić wszystkie formalności: wykupić wizę, wymienić pieniądze. Organizacja pracy jest przy tym tak pomyślana, że zapewnia zatrudnienie kilku osobom zamiast jednej. Otóż w pierwszym okienku płaci się za wizę, w drugim otrzymany wcześniej kwit wymieniany jest na inny, a w trzecim otrzymuje się stempelek. Lepiej nie pominąć żadnego z etapów, może się to skończyć zawróceniem z granicy i ponownym utkwieniem w długiej kolejce.

Folklor miejscowych podróży
Gdy chce się, jak my, zasmakować życia miejscowych, trzeba przygotować się na folklor miejscowych podróży. Drogę do Parku Narodowego Królowej Elżbiety pokonaliśmy dwoma autami, które w Polsce prawdopodobnie kwalifikowałyby się na złomowanie. Już po pierwszych dziesięciu minutach jazdy mielismy pierwszy przystanek na zmianę koła. Następnie zatrzymały nas głodne pawiany. Szczęśliwie zadowoliły się bananami i odbiegły w swoją stronę. Po przesiadce do auta numer dwa przekonałam się, że czarodziejskie auto pana Weasleya nie jest jedynie wytworem wyobraźni J.K. Rowling. Do osobówki, co do której byłam przekonana że jest 5‑osobowa, zmieściło się 10 pasażerów i ich bagaże (w bagażniku dopychanym z kopa, lub w najgorszym przypadku przywiązanym linką). Nadszarpnęło to nieco moją przestrzeń osobistą, ale cóż.. This is Africa!
Zarówno Rwanda jak i Uganda zachwycają przyrodą. Obie mają też swoje mroczne oblicze. Podróżując po tych rejonach uczyliśmy się patrzeć na świat z innej perspektywy, żyć bardziej od środka i nie oceniać pochopnie świata, który nas otacza.