Przed podróżą do Afryki byłam pełna obaw i wątpliwości. Mój niepokój wzbudzały przede wszystkim panujące tam choroby- malaria (w tym mózgowa) i żółta febra. Nie byłam pewna, czy dla Poli i Michała nie jest za wcześnie na taką podróż. Do tego znajomi, którzy odwiedzili Czarny Ląd przed nami snuli czarne wizje. Opowiadali, że w Afryce życie toczy się zupełnie inaczej niż u nas, wolniej. I niekoniecznie wynika to z braku możliwości, raczej z braku chęci. Afrykanom podobno często nic się nie chce. Może nam się więc nie udać kupić wody nie dlatego, że nie jest dostępna, tylko dlatego że sprzedawcy nie będzie się chciało wstać, aby nam ją podać. Do tego doszły stereotypy- ubóstwo, brak rozwoju, konflikty etniczne. Było się czym martwić.
Przed podjęciem decyzji z pomocą przyszło mi stare powiedzenie ludu Akan z Ghany: „Palce jednej ręki nie są tej samej długości”. Ludzie są różni, nawet jeśli pochodzą z tych samych stron. Postanowiłam, że te słowa będą naszym mottem na czas podróży po Afryce. I rzeczywiście wkrótce przekonałam się o bogactwie i różnorodności kultur Czarnego Lądu. Po tej wyprawie stało się dla nas jasne, że dziedzictwa Afryki nie mierzy się w osiągnięciach jej ludności, ale w jej głęboko zakorzenionych przekonaniach, przyzwyczajeniach i szczerym sercu. Afryka to po prostu stan umysłu.
Zderzenie z Afrykańską rzeczywistością
Naszym pierwszym przystankiem w Afryce było Kigali i gościnne progi ojców Salezjan. Zostaliśmy przez nich wspaniale powitani i ugoszczeni wygodnymi pokojami i smacznymi posiłkami. Dopiero gdy wyruszyliśmy do Kibuye, położonego nad jeziorem Kivu miasta w zachodniej Rwandzie, zderzyliśmy się z Afrykańską rzeczywistością.
Pierwszą przygodę przeżyliśmy już na dworcu autobusowym, kiedy po zakupie biletów i zapakowaniu bagaży do busa okazało się, że na naszych miejscach już ktoś siedzi. Miejsca były numerowane. Zaczęłam wyjaśnianie sytuacji. Pokazałam pasażerom, którzy nas podsiedli nasze bilety tłumacząc z uprzejmym uśmiechem, że chyba pomylili miejsca. Nie pomylili. Mieli zwyczajnie w nosie to co stało napisane na biletach. Z niewzruszoną miną wskazali nam tył autobusu, radząc abyśmy tam szukali innych miejsc (było owszem jedno wolne, raczej we czwórkę byśmy się na nim nie zmieścili). O, nie ze mną te numery! Do akcji wkroczył Paweł przenosząc dyskusję na nieco bardziej burzliwe wody. Niestety, również bez rezultatu. Odwołaliśmy się więc do wyższej instancji wzywając na pomoc kasjerkę i dopiero to przyniosło spodziewany efekt. Odzyskaliśmy nasze miejsca! Jeszcze tylko przygoda z osuwiskiem ziemi i kamieni na drodze oraz wydostawanie bagaży przez wymontowane fotele z tyłu busa (bagażnik postanowił się nie otwierać) i wysiedliśmy szczęśliwie w Kibuye.
Polowe warunki i trudności w komunikacji
Zmęczenie podróżą wynagrodziło nam spotkanie dwójki Polaków, którzy zatrzymali się w tym samym hostelu co my. Przyjemnie było usłyszeć ojczysty język, porównać doświadczenia i wymienić się dobrymi radami. Zwłaszcza, że warunki w hostelu były iście polowe! Prysznic zastąpiony został baniakiem z wodą i kubeczkiem do polewania, co, jest częstą praktyką w Afryce. Przyznam, że pozwoliło mi to ocenić, ile wody zużywam na co dzień biorąc kąpiel… Mogliśmy także pogratulować sobie zabrania grzałki z kubkiem. Tylko dzięki temu mieliśmy na czym zagotować wodę na herbatę i kaszkę. No tak, nie mamy niemowląt, ale kaszki instant to ratunek, gdy w pobliżu nie ma nic co przypominałoby gastronomię…

Podczas spaceru po okolicy naszą uwagę przyciągnęły dźwięki gospel. Zajrzeliśmy do kościoła skąd dochodziły. Nie mogłam się nadziwić patrząc na zgromadzonych tam ludzi! Byli odświętnie ubrani i uczesani, nie było po nich widać zmęczenia czy upału. Podczas gdy my ociekaliśmy potem, oni wyglądali jak spod igły! Zaraz też znalazł się chętny do tłumaczenia nam, co mówi kapłan. Rozumieliśmy tyle o ile, jednak radość bijąca od całego zgromadzenia była niezaprzeczalna.
Prawdziwe trudności w komunikacji dopadły nas nieco później, gdy wybraliśmy się nad jezioro Kivu, aby skorzystać z wycieczki łódkami oferowanymi przez miejscowych rybaków oraz nagrać krótki materiał filmowy.

Jezioro Kivu, położone na granicy Rwandy i Kongo jest tykającą bombą zegarową ze względu na zalegające w jego głębinach pokłady metanu i dwutlenku węgla uwalnianych przez skały wulkaniczne. Wydaje się być też ubogie w ryby i pewnie dlatego jest tu mało ciekawych miejsc i w ogóle nie ma większych zwierzaków.
Rybacy za 2 godzinną wycieczkę zaczynają negocjacje od 100 tysięcy franków rwandyjskich czyli 400 złotych. Szczerze przyznają, że poza ptakami raczej niewiele zobaczymy co przesądza sprawę i rezygnujemy. Za nami niesie się głoś ostatniej oferty „… mister, 20 thousand …”
Stuk, stuk …
Lokalne dzieci biegały wkoło bez przerwy wciskając się przed obiektyw. Postanowiliśmy uznać ich za mistrzów drugiego planu i nawet nie próbowaliśmy nakłaniać ich do omijania kamery. Większą przeszkodę stanowił rytmiczny odgłos młotka dobywający się ze stojącej nieopodal łodzi. Właściciel właśnie ją naprawiał. Nie chcieliśmy mu przerywać, ale nie dość że trudno było nam się skupić, to jeszcze mieliśmy wątpliwości czy nasze głosy przebiją się przez odgłos młotka na nagraniu. Paweł spróbował dogadać się z miejscowym, aby na pięć minut przerwał pracę. Obaj uśmiechnięci dogadali się bez problemu. Tylko że po dwóch minutach ponownie rozległo się walenie młotkiem o deski. Paweł zawołał do niego po angielsku:
-Hello, my friend stop, 5 minutes, please!
- Okay!- odpowiedział uśmiechnięty właściciel łodzi. I po kolejnych dwóch minutach znów powrócił do stukania.
-My friend please, only 5 minutes!
-Okay, no problem mister!
Stuk, stuk, stuk. Przyjaciel, nie przyjaciel, młotkiem stuka. Pozostało nam pogodzić się z sytuacją i dostosować rytm wypowiedzi do uderzeń młotka.

Wodospad Les Chutes de Ndaba — kto dla kogo jest większą atrakcją
Wybraliśmy się na wycieczkę do wodospadu Les Chutes de Ndaba oddalonego od miasta o pół godziny drogi busem. Aby tam się dostać wystarczy złapać dowolny bus w kierunki Kigali, który dowozie w okolice wodospadu.
Po drodze od przystanku mijaliśmy ludzi pracujących ciężko na roli i innych, którzy nosili na głowach stosy przewiązanych sznurkiem gałęzi. Gdzie się nie ruszyliśmy, towarzyszyły nam dzieci. Biegały, zaczepiały nas i przyglądały się nam. Ciężko powiedzieć, kto dla kogo był większą atrakcją — my dla nich czy oni dla nas?
Sam wodospad tworzy rzeczkę, której rozmiary może nie są imponujące, ale za to efekty wodospadu już tak. Woda spada w głęboką dolinę otoczoną wioskami i polami uprawnymi. Wodospad ma 100 metrów i kilka stopni na których można zaryzykować kąpiele. Widoki robią imponujące wrażenie.

Towarzystwo dzieci okazało się przydatne, kiedy musieliśmy przeprawić się przez strumień pełen śliskich i ostrych kamieni. Dzieci bawią się w tych lasach codziennie, znają je więc jak własną kieszeń. Pomogły nam wybrać właściwą ścieżkę przez strumień, a następnie przejść po wąskiej kłodzie zawieszonej nad wodą. Chociaż z tej ostatniej możliwości skorzystali tylko Pola i Michał. My z dwojga złego woleliśmy kamienie.
Przed glinianymi domkami czekał na nas komitet powitalny. Miejscowi nie mogli się nadziwić, czemu Muzungu chodzą tak wolno! Poza dziećmi oczywiście, Pola i Michał byli daleko przed nami.
Jeden z towarzyszących nam chłopców zagrał nam na własnoręcznie zrobionym instrumencie. Miało to być coś na kształt skrzypiec złożonych z plastikowej butelki, kawałka wetkniętej w nią gałęzi i struny ze sznurka. Do tego patyk z drugim kawałkiem sznurka służył za smyczek. Ciekawe, kto pokazał mu taki instrument?

Przez cały czas dzieci próbowały skupić na sobie naszą uwagę wyczyniając najróżniejsze sztuki oraz wyciągając do nas ręce i wołając „faranga!”. Paweł żartował z nimi odpowiadając po angielsku na ich mieszankę języków.
- Cześć dzieciaku!- zawołał do jednego z nich.
- Cześć, faranga.- odpowiedział na oko 10-letni chłopiec.
- Co to faranga?
- Pieniądze, daj mi pieniądze.
- Dam Ci buziaka- żartuje Paweł. Chłopiec skrzywił się z obrzydzeniem.
- To słodkie, daj mi słodycze- zmienił taktykę.
- Dam Ci słodkiego buziaka — żartował dalej Paweł śmiejąc się już razem z chłopcem.
Słodyczy mieliśmy pod dostatkiem, więc podzieliliśmy się nimi z całą towarzyszącą nam gromadą. Na koniec nie mogliśmy odmówić sobie kąpieli w wodospadzie na tle pięknej górskiej panoramy.

Zaletą wodospadu Les Chutes de Ndaba poza widokami i kąpielą jest brak turystów i możliwość poznania prawdziwych afrykańskich wiosek. Będąc w Kibuye warto tu przyjechać.
W końcu przebraliśmy się w suche ubrania i odprowadzani przez nowych przyjaciół udaliśmy się do szosy, aby złapać stopa z powrotem do Kibuye. Wieczorem czekały na nas długie Polaków rozmowy w miejscowym barze.
Na tamtą chwilę byliśmy już urzeczeni Afrykańskim stanem ducha i z niecierpliwością wyczekiwaliśmy wyjazdu do Ginsenye następnego dnia. Ale o tym opowiem Wam następnym razem:-)
