Podczas naszej podróży po Azji postanowiliśmy zrobić sobie przystanek na Bali. Po intensywnych podróżach pociągami, promami i zatłoczonymi busami, wspinaniu się na wulkany czuliśmy się przemęczeni. A gdzie w Azji znajdzie się miejsce bardziej kojarzone z błogim relaksem niż Bali? Już sama nazwa przywołuje obrazy rajskich plaż o białym miałkim piasku, lazurowej wody i palm delikatnie poruszanych nadmorską bryzą… Ach, rozmarzyłam się na samo wspomnienie … folderów reklamowych. Jak mają się one do rzeczywistości? Zaraz Wam o tym opowiem.
Gdzie te palmy?
Jako miejsce docelowe wybraliśmy Lovinę położoną na północnym wybrzeżu Bali. Piasek na plażach tego rejonu jest ciemniejszy, zmieszany z pyłem wulkanicznym. Być może dlatego większość turystów decyduje się raczej na odwiedzenie południowych rejonów Bali. Mówi się, że nazwa „Lovina” została nadana właśnie po to, aby odwiedzający chętniej wybierali się także na północ. Nas przyciągnęła tam możliwość obserwowania delfinów w ich naturalnym środowisku.
W drodze do Loviny usnęłam w autobusie. Gdy pojazd zatrzymał się nieopodal świątyni, kierowca zasygnalizował nam, że tu powinniśmy wysiąść. Przetarłam oczy, złapałam plecak i zeszłam po stopniach autobusu nie wierząc własnym oczom. Ja i Bali to zdecydowanie nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Otoczył nas chaos, warkot pędzących aut i smród spalin. Wśród rozpanoszonych wszędzie chaszczy i chwastów fruwały śmieci. Gdzie te palmy? Gdzie domki na palach? Gdzie rajskie plaże?! Trudno mi było zapanować nad rozczarowaniem i frustracją.
Trzeba się było jednak ogarnąć i poszukać noclegu. Jak zwykle zdecydowaliśmy się zająć się tym na własną rękę. Zwykle w ten sposób udaje się utargować lepszą cenę i uniknąć ukrytych kosztów. Z pewnością nie zdziwi Was, że pobyt w oazie spokoju, za jaką uchodzi Bali, kosztuje dużo. Kilka tysięcy to wydatek na jaki trzeba się przygotować chcąc skorzystać z dobrodziejstw luksusowych hoteli i ich zaplecza na zorganizowanych wycieczkach. Szukając oszczędności oddaliliśmy się od głównych ulic, gdzie zwykle znaleźć można najdroższe apartamenty.
Pierwszy hotel, do którego weszliśmy wydawał się dla nas idealny. Niestety obsłudze na widok białych turystów w oczach zaświeciły się dolary i z miejsca spróbowali nas naciągnąć żądając dodatkowej opłaty za dzieci, które przecież miały spać razem z nami w jednym łóżku. Uznaliśmy, że jak nie chcą zachować się rozsądnie, to w ogóle nie będą w nas mieli klientów. Ostatecznie zatrzymaliśmy się w sąsiednim hotelu.

Odrobina luksusu
Cena za dobę co prawda przekraczała nasz dzienny budżet, ale od czasu do czasu pozwalamy sobie na takie zbytki. Czuliśmy, że zasłużyliśmy na odrobinę luksusu. Bo że był to hotel luksusowy nie mieliśmy wątpliwości.
Po drodze do naszego pokoju minęliśmy pięknie utrzymany balijski ogród oraz turkusowy basen w kształcie laguny. Michała trzeba było przytrzymywać za kołnierz, żeby z marszu tam nie wskoczył. Sam pokój odbierał mowę. Przynajmniej nam, którzy niejednokrotnie śpimy w pomieszczeniach z nieszczelnymi ścianami i toaletą w podwórzu. Na wyposażeniu znajdował się imponujących rozmiarów telewizor, szerokie małżeńskie łoże z baldachimem, zestaw do parzenia kawy i herbaty na eleganckim stoliku. Łazienka składała się z trzech pomieszczeń. W pierwszym znajdowała się toaletka z lustrem, w kolejnych prysznic i toaleta. Główne pomieszczenie było tak duże, że mogło z powodzeniem służyć za parkiet. Prócz tego mieliśmy własny taras ze stolikiem i wygodnymi fotelami, a na powitanie dostaliśmy pyszną mrożoną herbatę. No i czy to nie jest luksus? Od razu poczułam się bardziej wypoczęta 🙂
Za dodatkową opłatą można w hotelu skorzystać z masaży i zabiegów SPA, a hotelowa restauracja usytuowana w pobliżu basenu serwuje zarówno lokalne jak i międzynarodowe dania. Tu będziemy jadać śniadania. Nie zdecydowaliśmy się na wykupienie obiadów, zwykle wolimy unikać dopasowywania się do ustalonych z góry pór i serwowanych dań.
Nie mogliśmy oczywiście odmówić sobie spaceru na plażę. Ciemny piasek był ciepły i miły w dotyku. Chociaż fale były nieduże, zdecydowaliśmy się jednak pozostać przy kąpieli w basenie. Do zanurzenia się w oceanie skutecznie zniechęciły nas brudzące wodę łodzie pływające blisko brzegu.
Błogie lenistwo
Kolejny dzień rozpoczęliśmy od pysznego śniadania w hotelowej restauracji. Dla dzieci zamówiliśmy naleśniki, a dla nas nasi goreng- tradycyjne danie kuchni indonezyjskiej (smażony ryż z dodatkiem jajek, kurczaka lub krewetek oraz warzyw i charakterystycznych przypraw). Wszystko to popiliśmy kawą i zagryźliśmy słodkimi owocami. Żyć nie umierać!

Po śniadaniu oddaliśmy się błogiemu lenistwu. Dla Poli i Michała oznaczało to bieganie w kółko wokół basenu, pływanie, nurkowanie i znów bieganie. Ja natomiast relaksowałam się na leżaku uzupełniając pamiętnik z podróży i kontaktując się z rodziną. Pamiętałam przy tym, żeby najpierw policzyć czas — od czasu na Bali trzeba odjąć sześć godzin, żeby wiedzieć która aktualnie jest godzina w Polsce. Po tym, jak kiedyś obudziłam siostrę o czwartej nad ranem, staram się bardziej pilnować zegarka 😉
Obiad zjedliśmy jak zwykle poza hotelem. Skłoniło nas to przynajmniej, żeby trochę się ruszyć. Można powiedzieć, że na Bali w menu jest głównie ryż w różnych formach: nasi goreng, o którym już wspomniałam, cap cay czyli ryż z duszonymi warzywami, ale też satay czyli szaszłyki z kurczaka w sosie orzechowym. Jedzenie jest raczej tanie, jedna porcja kosztuje około 30 tysięcy rupii, czyli mniej więcej 15zł.
Zaraz po byczeniu się na leżakach, najbardziej zależało nam na możliwości zobaczenia delfinów w ich naturalnym środowisku. Dlatego po obiedzie udaliśmy się w stronę brzegu, żeby poszukać przewodnika z łódką do wynajęcia. Okazało się, że nie brakuje ich w Lovinie.
Z jednym z właścicieli łódek umówiliśmy się na wycieczkę następnego dnia. Wyruszyć mieliśmy między 5 a 6 rano, a cała wyprawa miała potrwać około dwóch godzin i kosztować 100 tysięcy rupii (30zł od osoby).
Spotkanie z delfinami
Kto chce popatrzeć sobie na delfiny w pięknej scenerii wschodu słońca nad oceanem, ten nie ma lekko. O 5.30 musieliśmy zwlec zwłoki z luksusowego łóżka, ubrać się, zgarnąć sprzęt i czym prędzej biec na plażę. Okazało się, że nie tylko nas nie odstraszyła wczesna pora. Brzeg powoli zapełniał się wsiadającymi do łodzi turystami. Razem z nami też płynęło kilka dodatkowych osób. Po kilkunastu minutach ciszę poranka przerwał warkot silników. Ruszyliśmy.

Delfiny mają swoje stałe miejsca, gdzie przypływają na żer, sternicy dobrze je znają. Rzędy łodzi skierowały się w jednym kierunku, jakby sunęły po torach. Słońce wychyliło się zza górskich szczytów barwiąc niebo na czerwono i różowo, a my czekaliśmy w ciszy wypatrując delfinów. W pewnej chwili dały się słyszeć pojedyncze pluski. Pola i Michał jeszcze dobrze nie widzieli skąd pochodzą odgłosy, ale już byli zachwyceni. Sternicy odpalili silniki i popędzili łodziami, aby dowieźć turystów jak najbliżej ssaków. Widzieliśmy z bliska ich lśniącą od wody skórę, zabawne pyszczki i chlapiące ogony. Co chwilę słyszeliśmy zabawne „puffanie”. Delfiny przemieszczały się wynurzając w coraz to innym miejscu a my na łodziach goniliśmy za nimi. Trwało to około godziny i było dla nas niezapomnianym przeżyciem, choć pozostawiło także pewien dysonans.

Podglądanie czy polowanie?
Obserwowanie żerujących o świcie delfinów, jak każda atrakcja turystyczna, przerodziło się w biznes. Dbając o zadowolenie płacących hojnie turystów sternicy gonią za ssakami z miejsca w miejsce, przez co zaczęło to przypominać polowanie bardziej niż podglądanie przyrody. Stado zwierząt i uganiające się za nimi jeszcze większe stado ludzi. Wyobrażam sobie, że wszechobecny warkot silników musi być dla delfinów drażniący, nie zdziwiłabym się również gdyby płoszył ich potencjalne śniadanie. Z drugiej strony gdyby tak było, czy nie odpłynęłyby wcześniej zamiast pozostać na żerowisku przez całą godzinę? Nie jestem zoologiem, więc trudno mi wypowiadać się na ten temat. Z całą pewnością najlepiej dla dzikich zwierząt, jeśli są pozostawione w spokoju. Z drugiej strony zawożenie turystów na podglądanie delfinów daje miejscowym ważny powód, aby dbać o te zwierzęta. Nikt tu na nie poluje, nie straszy ich. Nasz sternik powiedział, że ssaki przyzwyczaiły się do hałasu silników, a nawet wykorzystują śledzące je łodzie do zaganiania ryb.
Jedno jest pewne. Takie quasi-polowanie na delfiny nie szkodzi im tak, jak napełnianie kieszeni właścicielom popularnych w tropikach delfinariów. W sztucznych a przy tym zbyt małych basenach zwierzęta są tresowane, aby cieszyć oczy widzów nienaturalnym dla siebie zachowaniem. Aby je tego nauczyć „opiekunowie” głodzą je i nakłaniają siłą do wykonywania poleceń. Odwiedzanie delfinariów napędza nieetyczny biznes i powoduje, że skazywane są na cierpienie coraz to nowe zwierzęta. Takich miejsc nigdy nie odwiedzamy.
W Lovinie spędziliśmy zaledwie kilka dni. To za mało by dobrze poznać Bali, jednak wystarczająco by się w tym miejscu zakochać. Każdy znajdzie tu coś dla siebie- można całymi dniami wylegiwać się na plaży, uprawiać sporty ekstremalne lub odkrywać piękno historii i kultury tego miejsca. Nasze podróżnicze dusze zapragnęły oczywiście tego ostatniego. Wyruszyliśmy więc w podróż skuterem po Bali. Co tam zobaczyliśmy? Opowiem za tydzień 🙂