Jogyakarta, to miasto w Indonezji, w środkowej części Jawy, u podnóża wulkanu Merapi zwane przez miejscowych Jogją. To gwarny ośrodek tradycyjnej kultury jawajskiej. Renomowane w tej części świata uniwersytety przyciągają młodych ludzi z całego archipelagu, jak również z zagranicy. Miasto jest niesamowicie różnorodne, panuje tu atmosfera artystyczno – studencko — kulinarna.
Pierwszym obiektem, który zwiedziliśmy był Keraton Pałac Sułtana – stary, 200 — letni zespół pałacowy, usytuowany w samym centrum miasta. Zwiedziliśmy tam komnaty obecnego sułtana i jego rodziny, sale medytacyjne, olśniewającą salę tronową, muzeum Batiku i rozległy ogród królewski. Zespół pałacowy budowano aż 40 lat. Jednak obiekt nie zrobił na nas szczególnego wrażenia, gdyż był bardzo zniszczony.
Główna ulica Jogji
Następnie wybraliśmy się na główną ulicę miasta, Jalan Malioboro, która zaczyna się przed sułtańskim pawilonem audiencyjnym a kończy około 2 km dalej na północ. Dziś JL Malioboro to zatłoczona i głośna ulica ze sklepami i kramami pamiątkarskimi. Cała ulica to jeden wielki bazar. Jeżdżą po niej nie tylko samochody i skutery, ale również wozy konne i riksze napędzane pedałami.
W pobliżu znajdował się Pasar Beringharjo – wielka hala targowa. W labiryncie wąskich przejść między kramami można było znaleźć pamiątki, wyroby z bambusa, batiki, jedzenie, egzotyczne owoce, ciasta. Niestety upał nie pozwolił nam na spokojne oglądanie i zakupy, więc zaopatrzyliśmy się w owoce, smażone ciastka i schroniliśmy się w cieniu, by spróbować lokalnych smaków.
Z powodu upału często korzystaliśmy z przejażdżki rikszą. Zabytki, które zamierzaliśmy zwiedzać były rozrzucone po mieście, odległości duże, ulice zatłoczone i trudno nam było pokonywać te dystanse na piechotę, dodatkowo nie spuszczając z oka dzieci, które stanowiły dla miejscowych nie mniejszą atrakcję niż dla nas zespół pałacowy.
Wynajęcie rikszy nie stanowi większego problemu. Zaraz znalazł się chętny, który czekał na nas co rano pod hotelem, by obwozić nas po mieście. Lawirowanie tym dziwacznym pojazdem z czterema osobami na pokładzie, pomiędzy innymi użytkownikami drogi, jest nie lada wyzwaniem. Co prawda nasz rydwan napędzany był silnikiem, ale byliśmy pod wrażeniem jak rikszarz dowoził nas całych i niepoobijanych do celu. Tym bardziej, że w mieście nie przestrzega się żadnych przepisów drogowych i każdy jeździ jak chce. Pierwszeństwo mają, jak zwykle w Azji, duże samochody. Im większy, tym ważniejsze jest jego pierwszeństwo, a riksze są na samym końcu tego łańcucha drogowego.
JAZDA BEZ PRAWA JAZDY
Wieczorem czekała nasze dzieci atrakcja o którą nas prosiły.
Otóż codziennie po zmroku, kiedy na zewnątrz jest już chłodniej, na Plac Alun Alun wyjeżdżają Autka Jogja z neonowymi światłami, o rozmaitych kształtach, np. Hello Kity, rekina czy starego volkswagena garbusa. Pomysłowość azjatów w opracowaniu takich rozrywkowych konstrukcji wprawia w osłupienie (zachwyt ?) Nie dość, że mają fajne kształty, to jeszcze świecą tysiącami kolorowych diod. A wewnątrz jest jeszcze telewizorek z teledyskami i muzyką w lekkiej tonacji disco. Dzieciom na sam widok takiego cuda, opadają szczęki, oczy zachodzą mgłą, a wyraz twarzy wyraża jednoznaczny przekaz. Musieliśmy TO dla nich zrobić! Wypożyczyliśmy autko i zrobiliśmy kilka rund dookoła placu. Autka mają napęd nożny. Dzieci wpatrzone i pstrykające w telewizorki z muzyką nie za bardzo chciały pedałować, ale od czego byli rodzice, którzy siedzieli z tyłu auta😊 Jechaliśmy bardzo powoli, gdyż przed nami — i za nami — był jeden, gigantyczny korek.
Jazda kiczowatym autkiem była ogromną frajdą dla dzieci, ale dla nas nie było prosto jednocześnie prowadzić autko, robić zdjęcia, nagrywać filmy, na nikogo nie wpaść i nie dać się rozjechać. Jednak widok zachwyconych dzieci był dla nas najlepszym podziękowaniem.
Aby bardziej poznać azjatyckie (jawajskie) klimaty, na kolację wybraliśmy się do restauracji wegetariańskiej położonej w spokojnej okolicy w ogrodzie. Wprawdzie nie jesteśmy wegetarianami, ale słyszeliśmy pozytywne opinie i zachwyty. Wybór potraw był tak niesamowity, że trudno było wybrać. Otaczające nas zewsząd smakowite zapachy pieczonego na grillach mięsa w egzotycznych ziołach, wielkie krewetki i czerwone langusty, kolory owoców i warzyw przyprawiały nas o zawrót głowy. Mimo, że europejskie pojęcie „Sanepid” tam nie istnieje, czuliśmy się bezpiecznie i nie baliśmy się o swoje zdrowie nazajutrz. Zamówione potrawy były znakomite. Smaki Azji są uwodzicielskie, pikantne, bardzo aromatyczne.
A dzieci, jak to dzieci — wybrały naleśniki z owocami i sosem czekoladowym oraz koktajl owocowy. To też był świetny wybór. Na terenie restauracji był kącik zabaw dla dzieci, można też było kupić kilka lokalnych produktów. Wieczor minął bardzo miło, przyszedl czas na sen.
Kolejna przygoda czekala nas w Borobudur.