Przemierzaliśmy już pustynię, nowoczesne miasta, dżungle, lasy deszczowe, błękitną lagunę, ale przeprawienia się łodzią przez 7 km podziemnej rzeki w jaskini jeszcze nie przerabialiśmy. Okazja do nadrobienia nadarzyła się w Konglor w Laosie.
Żywy kogut podróżował w reklamówce
Do wioski Konglor przyjechaliśmy rozklekotanym dużym autobusem, bez klimatyzacji, z załadowanymi motocyklami w środku autobusu, agregatorem prądotwórczym, jedzeniem w kartonach i zawieszonym na drzwiach w reklamówce żywym kogutem. Między siedzeniami położono worki z ryżem i ustawiono wiadra z tofu. Podróż w takich luksusach zajęła nam 8 godzin. Jechał jeszcze mały szczeniak, który oczywiście stał się największa atrakcją dla dzieci, które większość podróży były zajęte głaskaniem i zabawą z pieskiem. Załoga autobusu składała się z młodych i przemiłych ludzi: 2 chłopaków i 1 dziewczyny. To dzięki nim spróbowaliśmy pierwszy raz koników polnych. Młodzi zajadali się konikami jak chipsami i automatycznie poczęstowali nas, nie zdając sobie sprawy, że to dla nas coś dziwnego. Dopiero nasze ostrożne kęsy zwróciły ich uwagę i ze śmiechem zaczęli komentować nasze reakcje. Najpierw zobaczyli na naszych twarzach wahanie, potem obejrzeliśmy owada z której strony ugryźć? I na końcu odgryźliśmy nogę konika ze skrzywioną miną. Mieli z nas niezły ubaw bo nie zasmakowaliśmy w takich delikatesach, ale należało spróbować, głupio było odmówić i ciekawość zwyciężyła😊. Smakowało podobnie do chipsów, słonawy posmak ale z odrobiną goryczy.
Trasa dojazdowa do Kong Lor była niesamowicie malownicza, otoczona z obydwu stron górami. Jechaliśmy polną drogą, wąską doliną, pomiędzy wysokimi szczytami a dookoła nas rozpościerały się pola ryżowe. Powiedziałabym, że spokój i cisza, ale ciszę zakłócał awanturujący się kogut w podziurkowanej reklamówce. Przyjechaliśmy wieczorem do wioski zmęczeni, więc po krótkim spacerze na którym spotkaliśmy pongolina pięciopalczastego (o tym w kolejnym artykule), kolacja, kąpiel i poszliśmy spać. Wstaliśmy rano by zaatakować atrakcję turystyczną od razu po otwarciu jaskini.
Jaskinia Konglor to nieodkryty jeszcze przed masową turystyką cud Azji. Ma 7 km długości, około 100 metrów wysokości i 90 metrów szerokości. Od 2002 roku można w niej pływać niewielkimi łodziami z silnikami motorowymi. W 2008 roku Francuzi ufundowali oświetlenie w części jaskini, które podkreśla piękno tego podziemnego królestwa.
Obudzeni wcześnie rano przez zgiełk w wiosce i pianie kogutów, ruszamy do jaskini Kong Lor. Aby znaleźć się na terenie jaskini musieliśmy najpierw przejść kilometr na piechotę przez wioskę. To był bardzo sentymentalny spacer, czułam się jak w dzieciństwie u babci na wsi. Wiejskie klimaty, drewniane chaty, po drodze chodziły krowy, kury, kurczaczki, kaczki, malutkie kaczątka. Tylko pola ryżowe wyodróżniały się od wizerunku polskiej wioski. Szliśmy tak i zachwycaliśmy się sielskimi widokami i podziwialiśmy ludzi ciężko pracujących na polach ryżowych. Po drodze mijaliśmy dzieci bawiących się wszystkim co wpadło im w ręce i małą dziewczynkę przechadzającą się po polach z parasolką. Spotkani mieszkańcy byli przemili, wszystkie dzieciaki z uśmiechem wolały do nas „sabaidee” (Dzień dobry po laotańsku) i chętnie pozowały do zdjęć. Nieopodal płynie rzeka, w której miejscowi się kąpią czy piorą ubrania. A co najważniejsze prawie nie ma tu turystów. Zdecydowanie widać i czuć tutaj prawdziwy Laos – spokojny, nieco dziki, naturalny.
Zameldowaliśmy się przy kasach jaskini o 9.00 rano. W altance czekało kilku chłopaków, którzy obsługują łódki w jaskini, a w okienku kasowym było dwóch kolejnych panów przyjmujących opłaty. Jeden z nich od razu po przyjęciu pieniędzy wręczył nam 4 kapoki i 2 latarki czołówki. Kapoków dziecięcych oczywiście nie było, stąd dzieci wyglądały jak w ubraniach po starszym bracie 😊.
Cennik był urzędowy, więc nie było targowania. Łódka to koszt 100 000 kipów (12,5 USD), każda osoba – 10 000 kipów. Pojawił się jednak problem, bo na cenniku było wyraźnie napisane, że łódka zabiera maksymalnie trzy osoby a nas jest czwórka … chyba będziemy musieli kogoś zostawić… Oczywiście jak to w Azji no problem … Opatuliliśmy, więc Polę i Michała w miarę mocno zacisnęliśmy sznurki od kapoka ale i tak wyglądali w kamizelkach jak ufoludki.
Kap, kap
Jasny wlot do jaskini zniknął za nami, przed nami była ciemność, rozpraszana tylko przez dwie duże lampy czołówki. Jest to jedyne źródło światła w większości jaskini Kong Lor. Zaczęło do nas wtedy docierać, że to nie była taka sobie ciemność, ale ponad 7 kilometrów zimnej rzeki wijącej się miejscami pod setkami metrów skały. Na nasze głowy kapała woda.
7 km ciemności
Byliśmy pod wrażeniem jak zwinnie motorniczy lawirował między skałami i jeszcze do tego podkręcał moc — płynęliśmy coraz szybciej. Widać było, że nasz przewodnik znał jaskinię jak własną kieszeń. Wyłączył na chwilę silnik i poprosił o wyłączenie latarek, panowała absolutna ciemność. Pomyślałam, że w takich warunkach niektórzy ludzie mogliby po kilku sekundach wpaść w panikę. Ale nie my! Nas zżerała ciekawość. Usłyszeliśmy piski nietoperzy i szum rwącej wody.
Nie mogliśmy doczekać się kiedy wreszcie zobaczymy stalaktyty i stalagmity. A tu długo nic. Tunel raz się porozszerzał, raz zwężał, był wyższy albo niższy. Moc otrzymanych latarek była bardzo słaba, dobrze, że spakowaliśmy swoje 2 latarki czołówki. Podroż łódką stawała się nużąca dla Poli i Michała. Zaczęły się pytania w stylu: „Kiedy wreszcie dopłyniemy…, długo jeszcze…?
Paszcza dinozaura
W pewnym momencie dopłynęliśmy do brzegu i pan motorniczy pokazał, że mamy wysiadać i obejrzeć na piechotę doświetlony fragment jaskini. Przed nami pojawił się niezwykły świat. Stalaktyty i stalagmity skąpane w kolorowym świetle tworzyły bajkowy klimat, a ich kształty przypominały każdemu z nas co innego. Pola i Michał zaczęły fantazjować, że formacje skalne przypominały im paszczę dinozaura i rafę koralową 😊.
Przeszliśmy kilkadziesiąt metrów po piasku, ścieżką i schodami wśród skał. Mogliśmy w spokoju obejrzeć formacje skalne i nacieki bo nie było turystów. Po około 20 minutach spaceru wróciliśmy do łódki i ruszyliśmy dalej. W pewnym momencie wpadliśmy na mieliznę. Już myśleliśmy, że będziemy musieli pchać łódkę ale motorniczy poradził sobie i zepchnął ją do głębszej wody. Wreszcie opuściliśmy egipskie ciemności — pojawiło się słońce, góry oraz soczysta zieleń drzew.
Motorniczy wkrótce dopłynął do brzegu i zacumował łódkę. Nieprzypadkowo wybrał miejsce w którym znajdowały się budki z chipsami i napojami. Kupiliśmy zimne napoje, wyciągnęliśmy swoje owoce i słodkie rarytasy ku radości dzieci. Po godzinie odpoczynku, szwendaniu się po okolicy i zabawach nadeszła pora na powrót, znowu wsiedliśmy do łódki i już wracaliśmy. Tym razem bez przystanków, na końcu tunelu znowu zmieniliśmy łódkę, na tę bez silnika. Wycieczka podziemną rzeką trwała około dwóch godzin.
Do dziś zagadką dla nas pozostanie czy przepychanie łodzi przez płyciznę była symulowaną przez motorniczego atrakcją czy sytuacja faktycznie go zaskoczyła 😊.