Kilka dni spędzonych pod wodospadem szczególnie zapisało się w naszej pamięci. Pierwszy raz mieszkaliśmy i spaliśmy w ciągłym szumie oraz grzmocie wielkich wodospadów. Ale po kolei …
Podróż po Azji zaprowadziła nas w niezwykłe miejsce, gdzie czas płynie tak wolno, że zegarki stają się zbędne, a przyroda dzielnie broni się przed wpływem globalizacji. Tym miejscem jest Laos. Położony na półwyspie Indochińskim w południowo-wschodniej Azji, jako jedyny kraj w tym regionie pozbawiony jest dostępu do morza. Ludzie żyją tu skromnie, ich głównym zajęciem jest uprawa ryżu na polach otoczonych lasami. Tworzą niewielkie zżyte społeczności zamieszkujące wioski w pobliżu pól ryżowych. Udało nam się odwiedzić jedną z takich wiosek — Tadlo (w samej wiosce różnie pisze się nazwę: TadLo, Tad Lo, Tadlo).

Wciąż kameralna Tadlo staje się coraz bardziej popularna wśród turystów ze względu na bliskość trzech malowniczych wodospadów: Tadlo, Tad Hang i odległego o kilka kilometrów Tad Suong. Po dwu i pół godzinnej jeździe z zabłoconego dworca autobusowego w Pakse, naszym oczom ukazał się obraz typowy dla laotańskich społeczności. Niewielkie chatki i życie toczące się wokół nich na ulicy. Pracujący przy swoich obejściach dorośli, dzieci zajęte zabawą i towarzyszące im zwierzęta — równie wyluzowane jak ich właściciele.
Nocleg w bambusowej chatce
Marsz przez wioskę zaowocował znalezieniem noclegu w pobliżu wodospadu Tad Hang. Prześwitujące ściany bambusowej chatki raczej nie zapewniały prywatności, a toaleta z łazienką umieszczone w oddzielnym budynku sygnalizowały, że mycie może stanowić nowe wyzwanie. Najważniejsze jednak, że szerokie łóżko zaopatrzone było w moskitierę, a cena za nocleg była zadowalająca. Każda chatka wyposażona była w hamak zamocowany na palach drewnianego tarasu, z czego od razu skorzystaliśmy. Możliwość takiego relaksu, kiedy żar leje się z nieba a powietrze jest ciężkie od panującej wokół wilgoci, daje chwile wytchnienia.

Mieliśmy ogromne szczęście ponieważ nasza chatka miała dostęp do prądu i była wyposażona w gniazdko elektryczne. Żeby jednak nie było zbyt prosto, trzeba było trochę pogłówkować, żeby z niego skorzystać. W pierwszej kolejności trzeba było władować gniazdko na właściwe miejsce. Zastaliśmy je zwisające smętnie ze ściany, co nie ułatwiało płynnego przepływu prądu. Sprawę załatwiła noga od stolika, która utrzymała niesforny kontakt tam, gdzie jego miejsce. Następnie Pomysłowy Dobromir, w którego rolę wcielił się dzielnie Paweł, ułożył telefon na półce, podłączył kabel do kontaktu i podparł przewód klapkiem, aby nie wypadał. Musieliśmy co prawda chodzić na palcach, żeby drżenie podłogi nie doprowadziło do zawalenia konstrukcji, ale sprzęt się naładował.


Domowa kuchnia
Konieczność intensywnego wysilania szarych komórek sprawiła, że zgłodnieliśmy. Miejscowi polecili nam wizytę w lokalu o nazwie Mama Pap’s, który, choć z wyglądu przypominał raczej blaszany garaż, słynął tu ponoć z pysznej domowej kuchni. Zamówiliśmy makaron z mięsem dla siebie i naleśniki z czekoladą dla Poli i Michała. Na przygotowywane na bieżąco dania musieliśmy długo czekać, ale bez dwóch zdań było warto. Porcje były ogromne a jedzenie pyszne! Jeszcze nieraz stołowaliśmy się w Mama Pap’s.

Któregoś razu przysiadła się do nas na oko 4‑letnia wnuczka właścicielki lokalu, jak się szybko okazało urocza amatorka koktajli owocowych. Niespecjalnie zainteresowana naszym towarzystwem, bezceremonialnie wciągnęła przez słomkę napój Michała, którego oczy rozszerzały się z każdym łykiem zmniejszającym ilość soku w szklance. Zadowolona dziewczynka tymczasem ruszyła na dalsze polowanie wśród niczego niespodziewających się turystów. Jeśli będziecie kiedyś w Tadlo, chrońcie swoje koktajle przed tą dziewczynką! Michał wyciągnął z tego lekcję i kolejnego napoju nie wypuścił już z rąk 🙂

Dzień świnki
Pierwszy dzień w Tadlo był dla nas dniem świnki. Objedliśmy się jak świnki, a dzieci dodatkowo postanowiły pójść spać jak świnki. Na dostęp do okupowanej przez pozostałych gości łazienki trzeba było zbyt długo czekać. Nie zgodziłam się jednak na cały tydzień świnki. Po takim czasie nawet słodki dziecięcy zapach pozostaje słodki jedynie dla… no właśnie, dla świń.
Sama jednak uparłam się na mycie pomimo zmęczenia. Owinięta w ręcznik, dzierżąc pod pachą butelki kosmetyków, z których mężczyzna nie wziąłby nawet połowy, z zapaloną czołówką na głowie, ruszyłam przez ciemne podwórze. Świeciłam sobie głównie pod nogi. Przez cały dzień po terenie kręcą się okoliczne zwierzęta, a nie widziałam, żeby ktoś biegał za nimi z torebkami na kupy.. Wprawdzie szłam się umyć, jednak czułam się wystarczająco brudna i kupa między palcami nie była mi już potrzebna. Szczęśliwie uniknęłam niespodzianki (w obie strony!). W toalecie było równie ciemno jak na zewnątrz, wymacałam więc wiadro z wodą w temperaturze, hmm, pokojowej i wzięłam relaksującą kąpiel polewając się blaszanym kubkiem. Relaksował mnie głównie brak lustra i światła, w takich warunkach każda kobieta jest bowiem piękna! Śliczna i pachnąca wróciłam do chatki a zmęczenie i szum wodospadu szybko zaprowadziły mnie w objęcia Morfeusza.
Śniadaniowe towarzystwo
Kolejny dzień rozpoczęliśmy od wizyty na obszernym tarasie zastawionym stołami. Było to miejsce gdzie właścicielka i kucharka w jednym serwowała gościom śniadania. Starsza pani nie mówiła po angielsku, ale problem rozwiązała umieszczając na karcie angielskie nazwy potraw obok ich laotańskich odpowiedników. Wystarczyło więc, że wskazaliśmy palcem właściwą pozycję, a już po chwili w kuchni szykowały się dla nas pyszne jajka: sadzone dla Pawła i dla mnie i na twardo dla dzieci. Dostaliśmy też kawę, herbatę, pieczywo tostowe a na deser soczyste plastry świeżo zerwanego ananasa. Stół stopniowo zapełniał się jedzeniem, a taras miejscowymi dziećmi. Chyba zwabiły je zapachy. Szybko okazało się, że były to wnuczęta naszej gospodyni, która dogląda ich w czasie gdy ich rodzice pracują w polu.


Nieco bardziej zaskakującym towarzystwem podczas śniadania były świnie. Chociaż sama w dzieciństwie odwiedzałam babcię na wsi, nie zdarzyło się, żebyśmy posiłki spożywali otoczeni maciorą z prosiętami. Pola i Michał byli zaskoczeni jeszcze bardziej od nas. Trzeba jednak przyznać, że zwierzaki zachowywały się bardzo kulturalnie i nie wtykały ryjków w nasze talerze.

Wodospad Tad Hang
Po śniadaniu wybraliśmy się na spacer po okolicy. Najbliżej naszej chatki znajdował się wodospad Tad Hang, ale całkiem niedaleko był Tadlo. Zarówno ten ostatni jak i wioska wzięły swoją nazwę od płynącej przez dolinę rzeki. Przejeżdżające po pobliskim drewnianym moście auta i turyści strzelający sobie selfie potwierdzały, że Tadlo staje się coraz popularniejszym kierunkiem do zwiedzania.

Aby dotrzeć w pobliże Tad Hang minęliśmy hotel z restauracją, przekroczyliśmy drewniany mostek i przedarliśmy się przez gęsty las. Aby uchronić się przed silnymi słonecznymi promieniami Michał skonstruował sobie parasol z dużego liścia i suchego patyka. Widać żyłkę do majsterkowania odziedziczył po tacie 🙂


Od wyjścia z pokoju przez cały czas towarzyszył nam nasilający się stopniowo szum wpadającej do rzeki wody. Gdy pierwsze krople chłodnej mgiełki osiadły nam na ramionach, wiedzieliśmy, że jesteśmy na miejscu. Wyszliśmy z zarośli a naszym oczom ukazał się zapierający dech w piersiach widok. Spienione strumienie wody z impetem wpadały do płynącej w dole rzeki nadając jej zawrotne tempo i skutecznie zagłuszając okrzyki zachwytu Poli i Michała. Dobrze, że w dzisiejszych czasach mamy aparaty cyfrowe wyposażone w pojemne karty pamięci, bo nie wiem ile klisz byśmy w tamtej chwili zużyli.


Tad Hang zapewnił nam solidny prysznic. Już po paru minutach w jego pobliżu byliśmy przemoczeni do suchej nitki. W tak upalny dzień była to jednak czysta przyjemność.
W dole rzeki pomiędzy większymi kamieniami utworzyły się niewielkie oczka wodne. Pola i Michał mieli wielką ochotę, żeby się w nich wykąpać, ale choć miejscowi twierdzili, że to bezpieczne, woleliśmy nie ryzykować. Nurt wydawał nam się zbyt zdradliwy. Umówiliśmy się więc na kąpiel w pewniejszym miejscu w pobliżu domków.
Wodospad Tadlo
Tymczasem kolejnym wodospadem, którego piękną perspektywę widzieliśmy w górze rzeki był tytułowy Tadlo. Szliśmy po dużych kamieniach i pomimo skupionej uwagi na ślizgających się nogach, zauważyłam jak w pewnym momencie Michał, podał rękę Poli jak prawdziwy gentelmen i pomógł jej pokonać wyboistą drogę do wodospadu. Rozpierała mnie wtedy matczyna duma:-)
Aby dotrzeć pod wodospad musieliśmy przejść przez bardzo chybotliwą kładkę z gałęzi, która zdawała się krzyczeć „wejdź-na-mnie-frajerze-a-zaraz-się-skąpiesz”. Do dzieci najwyraźniej jej głos nie docierał, bo przebiegły po skleconych byle jak belkach niczym po wyłożonym elegancką kostką chodniku. Frajerka czy nie, nie mogłam się zbłaźnić przed własną rodziną i wracać naokoło, więc przeszłam i ja. Z duszą na ramieniu.
Gdy podeszliśmy bliżej wodospadu spotkaliśmy wędkarzy. Pola i Michał przycupnęli na kamieniu i chwilę przypatrywali się wędkom. Niektóre wędki były zrobione z kilkumetrowych roślin.
Nad naszymi głowami huczał wodospad. Kaskady wody rozpryskiwały się tworząc tęczę. Nagle zrobiło się bajkowo …

Dobrze się stało, że nie opóźniałam powrotu do chatki, bo po drodze czekała na nas niesamowita niespodzianka! Ale o tym opowiem Wam już niedługo 🙂