George Town było naszym przystankiem między Taman Negara a Kuala Lumpur. Mieliśmy spędzić tu zaledwie parę chwil, postanowiliśmy więc poszwendać się bez celu i wypocząć.
Spacerując uliczkami George Town można poczuć się tak jakby zwiedzało się kolejne ekspozycje w muzeum etnograficznym. Różnorodne kultury i społeczności mają tu swoje małe światy, w których, jeśli nie liczyć architektury z dominującymi dwupoziomowymi kamienicami, wszystko jest inne i charakterystyczne dla danej grupy. W jednej z uliczek dominował ciężki zapach kadzideł i oszałamiające barwy odświętnych sari. W kolejnej gwar i pokrzykiwania dawały znać, że znajdujemy się w lokalnym China Town. Z jeszcze innej dobiegał głos muazina nawołującego do modlitwy. Pośród tylu różnych języków i kultur niemal oczekiwałam, że za rogiem ujrzę wieżę Babel.

Smok co ogniem zionie
Nasze żołądki coraz głośniej domagały się kolacji po długim dniu, wróciliśmy więc na hinduską uliczkę, bardzo lubimy kuchnię indyjską. Na przystawkę zamówiliśmy pieczywo nan z humusem. Jako główne danie Paweł wybrał kurczaka tandoori, dzieci tradycyjnie naleśniki, ja miałam ochotę na zupę z kurczaka. Dobrze wiem, że dania indyjskie potrafią wypalić dziurę w przełyku, dlatego przezornie dopytałam kelnera, czy zupa jest bardzo pikantna. Powiedział, że nie, więc gdy podano do stołu, nabrałam wielką łychę gorącej zupy nie przeczuwając kłopotów. Okazało się, że był to poważny błąd. Od razu poczułam pożar w przełyku, dosłownie czułam jak moja twarz robi się purpurowa. Nie mogąc złapać tchu ani wydusić słowa wypiłam wszystko, co zdążyło się znaleźć na stole- wodę, soki dzieci i piwo. Jestem pewna, że gdyby ktoś zrobił mi wtedy zdjęcie, byłoby widać dym unoszący się z moich ust. Pola i Michał mieli ze mnie taki ubaw, że to cud, że udało im się nie zakrztusić zawartością własnych talerzy. Przywołany przez nas kelner być może ułożył w myślach parę kąśliwych uwag na temat przewrażliwionych turystów, jednak zabrał moją zupę do kuchni, gdzie została doprawiona na słodko tak, żebym mogła ją dokończyć.

W drodze powrotnej do hotelu natykaliśmy się na ludzi, którzy przemierzali miasto z nosami w mapach wyraźnie czegoś szukając. Gdzieniegdzie przystawali w grupach przyglądając się budynkom. Wiedzieliśmy, czego wypatrywali. George Town, prócz swojej wyjątkowej wielokulturowości, słynie z bogatej sztuki ulicznej. Ten spacer natchnął nas do zaplanowania na kolejny dzień własnej gry miejskiej. Naszym celem będzie odszukanie murali, rzeźb i instalacji, które znajdziemy w otrzymanym w hotelu przewodniku.
Poszukiwania murali
Murale Zacharevica stały się atrakcją kulturową w George Town i przekształciły zwykłe ulice w kolorowe i dowcipne.
Ernest Zacharevic to artysta znany z tworzenia obrazów olejnych, instalacji, rzeźb. Artysta urodzony na Litwie, przyjechał na jakiś czas do George Town. W 2012 roku Zacharevic dostał zadanie namalowania kilka dużych murali w różnych lokalizacjach George Town.
Murale Zacharevica przedstawiają sceny codziennego życia: energię i zabawę osób dorosłych i dzieci. Niektóre prace są połączone z prawdziwym rowerem, taczką, motorem.
Oprócz murali autorstwa Zacharevica, ulice George Town są kolorowe od murali lokalnych artystów (np. murale z kotami) a także ozdobione specjalnymi konstrukcjami, rzeźbami z metalu.
Pierwszą z prac Zacharevica zobaczyliśmy mural przedstawiającego starszego mężczyznę wioślarza. Mural był wielkości budynku, więc łatwo było go zobaczyć z daleka. Wioślarz jakby czekał na zrobienie z nim zdjęcia. Michał wielkości nóg wioślarza dumnie ustawił się do uwiecznienia w kamerze.

Kolejny mural „Little children on a bicycle” – wzbudził w nas dużo pozytywnych emocji. Mural przedstawiał dwoje dzieci jeżdżących na prawdziwym rowerze, na ich twarzach była radość i zabawa. Michał usiadł na siodełku roweru, a Pola ustawiła się obok brata i cyk jest fotka. Do tej pracy ustawiła się kolejka, która okazała się nużąca dla Poli i Michała. Na zdjęciach widać na ich buziach zniecierpliwienie sytuacją.

Kolejny mural Zacharevica “Reaching Up”- przedstawiał narysowanego chłopca, który sięgnął do dziury stojąc na prawdziwym krześle. Mural z daleka wyglądał jakby naprawdę był tam chłopiec.
Najulubieńszym muralem Poli i Michała okazała się praca Zacharevica „Little Boy with Pet Dinosaur”. Mural przedstawiał obraz dziecka zabierającego dinozaura na spacer. Przy tym muralu nie musieliśmy dzieciom podpowiadać jak mogą się ustawić do fajnego zdjęcia. 😊

Na tej samej ulicy zobaczyliśmy już ostatni mural Zacharevica – „Boy on Motorcycle. Mural był wykonany na drzwiach i przedstawiał namalowanego chłopca, który siedział na prawdziwym motorze.

Szukając murali Zacharevica widzieliśmy po drodze wiele murali z wizerunkami kotów, na widok których Pola i Michał piszczały z zachwytu. Kot rudy duży, szary dachowiec czy małe kotki w opa-kowaniu po jogurcie były szczególnie poszukiwanymi muralami przez nasze dzieci.

Przypatrywaliśmy się muralom, ale też przyglądaliśmy się turystom jak zabawnie ustawiali się przy muralach, jak byli kreatywni w wymyślaniu selfie z muralem, jak się bawili. Widać było, że murale dają ludziom radość, zabawę i dużo śmiechu. Nas również wciągnęła ta zabawa.

Może nam się nie udało odhaczyć wszystkich punktów z mapy, ale widzieliśmy naprawdę wiele murali. Jesteśmy nimi oczarowani i pełni podziwu dla pomysłowości Zacharevica i lokalnych artystów. Murale w George Town wydały się nam takie naturalne i prawdziwe, że aż Pola i Michał czasami podchodzili bliżej, aby przekonać się czy był to tylko rysunek na ścianie, czy coś realnego.
Do George Town wysłałabym na obowiązkową wycieczkę „pseudo-bohomazów” murów, budynków, którzy swoją „wesołą twórczością”, wulgarnymi napisami szpecą polskie ulice. W George Town przekonaliby się co oznacza prawdziwa twórczość i sztuka.

Po George Town przyszedł czas na Kuala Lumpur. Jak zakończył się leniwie zapowiadający się, skrupulatnie zaplanowany ostatni dzień naszego pobytu w Malezji opowiadamy w artykule tutaj: https://polaimichalwpodrozy.pl/podroze/gafy-i-wpadki-w-podrozy/. Będzie okazja do śmiechu”-)