Podczas podróży przez środkowy Laos na naszej drodze znalazło się położone nad rzeką Nam Song miasteczko Vang Vieng. Na przestrzeni lat to ładne miejsce zamieniło się w prawdziwą turystyczną imprezownię. Odwiedzając je poczuliśmy się jak na Krupówkach w szczycie sezonu. Wzdłuż ulic stoją bary i kluby nocne, noclegi znajdą tu i wymagający klienci o głębokich kieszeniach i studenci szukający przeżywający przygodę życia. Jedną z głównych turystycznych atrakcji miasteczka, prócz kołysania się w rytmie muzyki i oparach alkoholu, jest tubing czyli spływ rzeką w oponach od ciężarówek. Zabawa, podczas której można obserwować malownicze nabrzeże i górujące nad okolicą szczyty, trwa około półtorej godziny. Po wyjściu na brzeg na turystów czekają ciasno stłoczone bary z bogatą ofertą napojów.
Dla nas Vang Vieng było tylko bazą wypadową. Zdecydowanie bardziej przekonuje nas wiejska ryżowo-jaskiniowa twarz Laosu.

Uliczne jedzenie
Po przybyciu do miasteczka jak zwykle zostawiliśmy bagaże w hotelu i wyruszyliśmy na spacer po okolicy. Było tu wszystko, czego może potrzebować turysta: chatki z pokojami do wynajęcia, drogie hotele, stragany z pamiątkami, bary i puby, no i oczywiście… banki.
Pola i Michał nagle zgłodnieli na widok (a może zapach?) naleśników z czekoladą, w tym miejscu musieliśmy, więc zrobić przystanek. Miejscem pracy uśmiechniętej pani kucharki był motor z przyczepką wyposażoną w tyci mobilną kuchenkę. Aromatyczne naleśniki podawane były na talerzach, posmarowane czekoladą i pokrojone na małe kawałeczki. Dzieci pochłonęły je w mgnieniu oka i wylizały talerze. W efekcie oboje wysmarowali się czekoladą od twarzy aż po spodenki- naturalnie ubraniami usiłowali wyczyścić pozostałe części ciała…
Imprezownia nad rzeką
Im bliżej rzeki się znajdowaliśmy, tym dudniące basy stawały się głośniejsze. Po przekroczeniu niewielkiego mostka znaleźliśmy się w nadrzecznej imprezowni. Zewsząd błyskały kolorowe światełka a rytmiczna muzyka zapraszała, żeby wstąpić i przyłączyć się do zabawy. Oprócz napojów okoliczne bary oferowały też liczne przekąski, postanowiliśmy, więc że i my skorzystamy z ich oferty. Zamówiliśmy kurczaka z warzywami i rozsiedliśmy się na rozłożonych na podłodze poduchach obserwując bawiących się ludzi. Dookoła panowała luźna atmosfera, turyści chłodzili się stojąc po pas w chłodnej rzece i popijając piwo. Pola i Michał odmówili przyłączenia się do kolacji, co zapewne wynikało z uprzedniego zapchania się tłustymi naleśnikami.
Jak się okazało w nocy objadanie się ulicznym jedzeniem miało swoje konsekwencje. Dzieciaki przez pół nocy ganiały na zmianę do łazienki. Zaliczyliśmy więc nieprzespaną noc w Vang Vieng, chociaż z innego powodu niż większość hotelowych gości. Na szczęście następnego ranka widać było wyraźną poprawę i Pola z Michałem razem z nami zjedli ze smakiem świeże bagietki, które sprzedawano na stoisku przed naszym hotelem. Ależ stęskniliśmy się za smakiem prawdziwego pieczywa! W Azji najczęściej można dostać jedynie chleb tostowy.
Awantura o skuter
Zgodnie ustaliliśmy, że mimo ciężkiej nocy wszyscy czujemy się na siłach, aby zacząć eksplorować najbliższe okolice Vang Vieng. Na pierwszy cel wybraliśmy Błękitne Laguny — jeziorka utworzone przez wodę wypływającą z otaczających je skał. Wybraliśmy się do wypożyczalni skuterów znajdującej się niedaleko naszego hotelu. Po obowiązkowym targowaniu uzgodniliśmy cenę za wynajem sprzętu. I wtedy właśnie wybuchła gorąca dyskusja. Właściciel interesu oczekiwał, że zostawimy mu w zastaw nasze paszporty. Zebrane w ten sposób dokumenty przechowywał beztrosko w szufladzie, do której dostęp miał każdy przechodzień. Oczywiście, że odmówiliśmy. Oczywiście, że właściciel się wkurzył. Rozgorzała awantura o skuter. Koniec końców zgodziliśmy się zostawić w zastaw moje prawo jazdy. Wzięliśmy jeden skuter, Paweł prowadził a ja z dzieciakami zapakowaliśmy się na siedzenie za nim. Zatankowaliśmy naszą limuzynę i wyruszyliśmy do błękitnej laguny nr 5 (była najdalej i odwiedza ją mało turystów) a później nr 3 (ta bardziej imprezowa).
Błękitna Laguna
Aby dojechać do Błękitnej Laguny 5 musieliśmy pokonać około 11km wśród pól ryżowych i przekroczyć płatny most. Pogoda była idealna. Po dotarciu na miejsce naszym oczom ukazało się jeziorko wypełnione przejrzystą turkusową wodą, otoczone wysokimi skałami. Nad nim zwisał wąski chybotliwy most, po którym można było dostać się do jaskini Tham Pou Khan. Wiedzieliśmy, że wewnątrz znajduje się porcelanowy posąg Buddy a także imponujące stalaktyty i stalagmity, ale niestety nie udało nam się ich zobaczyć. Zgięci wpół dotarliśmy w ciemności do miejsca, z którego dalej można było przedostać się jedynie łódką. Zawróciliśmy po śliskich kamieniach z powrotem do wyjścia. Uparcie dreptał za nami miejscowy „przewodnik”. Który bardzo chciał zaprowadzić nas dalej do wnętrza jaskini i za nic nie chciał zrozumieć, że proponowana przez niego cena jest dla nas zdecydowanie zbyt wysoka. Szczególnie, że „przewodnik” ledwie mówił po angielsku, nie przekazałby nam więc zbyt wiele informacji na temat tego miejsca.


Postanowiliśmy obejrzeć sąsiednie jeziorka. W jednym z nich Pola i Michał urządzili sobie kąpiel. Nie mogliśmy się nadziwić, że woda wciąż pozostaje tak czysta, mimo iż każdego dnia kąpie się w niej tylu ludzi! Nam na szczęście udało się uniknąć tłumów. Mogliśmy w ciszy i spokoju cieszyć się pięknem tego zakątka. Dla tych, którzy lubią skoki adrenaliny również nie brakuje tu atrakcji. W okolicy znajduje się park linowy, który mnie z pewnością przyprawiłby o szybsze bicie serca.



Zaczęło się ściemniać i postanowiliśmy wracać. Droga powrotna była przygodą samą w sobie, nie tylko ze względu na piękne okoliczności przyrody. Podczas, gdy ja balansowałam ciałem, aby zachować w równowadze skuter przechylający się pod wpływem kiwania się Poli, która usnęła po drodze, Paweł koncentrował się na omijaniu przeszkód: dziur, kamieni, wychudzonych krów, kur i miejscowych dzieci. Jakoś nikt nie uważał za konieczne, żeby schodzić z drogi przed nadjeżdżającym pojazdem.
Laotańskie poczucie czasu nad wodospadem Tad Suong
Inną przygodę ze skuterem przeżyliśmy na Laosie podczas naszego pobytu w Tadlo. Chcieliśmy zobaczyć wodospad Tad Suong. Po smakowitym śniadaniu zjedzonym w towarzystwie licznych wnucząt i inwentarza właścicielki guest house poszliśmy odebrać zarezerwowany wcześniej skuter. I tu czekała nas żywa lekcja o tym jak wygląda laotańskie poczucie czasu. Najpierw przyszło nam czekać pół godziny aż pojawi się pan, który miał wydać nam sprzęt. Gdy leniwym krokiem dotarł na miejsce i skończył się dziwić, że zamierzamy we czwórkę jechać jednym pojazdem, jego myśli zaprzątnął kolejny problem. Chodził wokół skutera, drapał się po głowie i intensywnie o czymś rozmyślał. W końcu udało nam się dowiedzieć, co go tak trapi. Otóż w skuterze należało wymienić koło. Przeczekaliśmy i ten proces, a następnie zaskoczyliśmy niczego nie spodziewającego się Laotańczyka kolejną zagwozdką. Chcieliśmy dostać 4 kaski. Tu powstał problem. Zwykle pan ten wydaje 1 kask do jednego skutera, a tu masz! Takie wymagania. Czy tę procedurę da się obejść? Ze względu na dzieci dało się! Już witaliśmy się z gąską, gdy okazało się, że trzeba jeszcze poczekać, aż pomocnik uda się do punktu z paliwem, aby przynieść nam benzynę.
Tak oto, wydawanie zarezerwowanego skutera zajęło półtorej godziny. W takiej sytuacji trudno się dziwić, że Pola, która zajęła miejsce między mną i Pawłem, znów usnęła w drodze. Michałowi udało się wynegocjować siedzenie z przodu, zajął się więc czerpaniem maksymalnej przyjemności z jazdy.
Pechowy Tad Suong
O tym jak pechowa okazała się dla nas wyprawa nad Tad Suong, i to pomimo tego, że właścicielka hostelu zaopatrzyła nas w szczęśliwe bransoletki, już Wam wcześniej pisałam przy okazji gaf i wpadek.
(https://polaimichalwpodrozy.pl/podroze/gafy-i-wpadki-w-podrozy/).
Dzień zapowiadał się świetnie. Błękitne niebo, smakowity prowiant na piknik a w perspektywie podziwianie malowniczego wodospadu. Pierwsze rozczarowanie dotyczyło właśnie samego wodospadu, który przesadnie malowniczy jednak nie był.
- To ma być ten wodospad?! To jest jakiś wielki sik!- reakcja Michała mówi wszystko na ten temat.
Rzeczywiście, w porównaniu do innych wodospadów, które mieliśmy szczęście oglądać, Tad Suong przypominał niedokręcony kran.
- Dlaczego on jest taki mały?- dopytywała Pola.
- Poczekaj aż spadnie deszcz – powiedział Paweł i chyba sprawdził na nas deszczową klątwę.

Mimo wszystko postanowiliśmy zrobić sobie piknik nad wodą. Pierwsze krople deszczu mogły jeszcze udawać bryzę znad wodospadu, jednak po chwili rozpętała się prawdziwa ulewa. Dwie godziny spędzone pod kamieniami, żeby przeczekać zmianę pogody wystawiły na próbę wytrzymałość dzieci i moją matczyną cierpliwość. W końcu postanowiliśmy wracać. Gdy przedzieraliśmy się po śliskich kamieniach przez gęste zarośla złapała nas kolejna fala ulewy. Z każdym spojrzeniem w tył na wodospad rósł on w oczach i pokazał swój ogrom w całej okazałości. A ruszając do domy zobaczyliśmy panoramę wodospadu, który teraz był 10 razy większy.


Przemoknięci do suchej nitki dotarliśmy w końcu do małego sklepiku niedaleko miejsca, gdzie zaparkowaliśmy skuter i tam objedliśmy się do syta niezdrową żywnością w ramach rekompensaty za nieudaną wycieczkę. Szczęśliwe bransoletki, też mi coś!


Wielki Budda
Skuter wypożyczyliśmy na cały dzień, a do zmroku było jeszcze daleko. Przebraliśmy się więc w suche ubrania i gdy tylko słońce wyjrzało zza chmur, ruszyliśmy na kolejną wycieczkę. Tym razem chcieliśmy z bliska zobaczyć wielki złoty posąg siedzącego buddy usytuowany pośród lasu. Przed figurą leżały ofiary złożone przez mieszkańców okolicznych wiosek. Kilka kobiet przyniosło właśnie bukiety złożone z liści bananowca i pomarańczowych kwiatów. Po obu stronach ołtarza ustawione były mniejsze posążki, nad całością unosił się ciężki zapach kadzidła.


Nieopodal Wielkiego Buddy stał dom zamieszkany przez mnichów. Jeden z nich oprowadził nas po okolicy i opowiedział o buddyzmie w Laosie. Podobno większość tutejszych mężczyzn przynajmniej część swojego życia spędza w klasztorze. Część z nich postanawia zostać i całe życie poświęcić buddzie, reszta wraca do domów rodzinnych i po pewnym czasie zakłada własne rodziny. Ponad połowa mieszkańców Laosu to buddyści, w ich domach można zauważyć ołtarzyki ze złożonymi w ofierze kwiatami i owocami. Być może stąd bierze się spokój, który bije od Laotańczyków?



Wywrotka w błocie
W drodze powrotnej zaliczyliśmy glebę. Nie wzięliśmy pod uwagę, że droga po deszczu zamieniła się w błotne lodowisko. Ruszając skuterem Paweł stracił nad nim kontrolę i pojechaliśmy niczym gwiazdy motocrossu na zakrętach. Z tym że z mniej imponującym skutkiem. Na szczęście skończyło się na strachu. Pozbieraliśmy zadki z ziemi i podjechaliśmy do najbliższego domu żeby z grubsza oczyścić się z błota. Pola stwierdziła, że pozazdrościliśmy kąpieli świniom 🙂 Na drugi dzień już tylko nieliczne zadrapania i gigant siniak na mojej łydce przypominały nam o tym wypadku.
Podróżowanie skuterem przez Laos ma swój niezaprzeczalny urok. Chłonęliśmy przyrodę wszystkimi zmysłami. Wdychaliśmy zapach mokrej ziemi, egzotycznych kwiatów i… krowiego łajna. Na prawo i lewo rozdawaliśmy szerokie uśmiechy upstrzone truchłami komarów i muszek. Choć laotańskie poczucie czasu nieraz nadwyrężyło nam nerwy, warto było tu przyjechać, dla ludzi. Ich spokój, życzliwość i otwarte serca zauroczyły nas. To przede wszystkim dzięki nim będziemy mieć piękne wspomnienia z Laosu.