Chyba nie znam nikogo, kto, chociażby jako dziecko, nie fascynowałby się wulkanami. Są wielkie, groźne i nieprzewidywalne. Znamy je z filmów, bajek, zdjęć, no i oczywiście z lekcji w szkolnej ławce. Ale jak to tak naprawdę jest zajrzeć do krateru? Jak małym jest się przy nim? Jak pachną gorąca lawa i rozgrzane do czerwoności skały? Czy pomruki wydobywające się z wnętrza przypominają coś, co znamy? Postanowiliśmy przekonać się o tym na własnej skórze. Razem z dziećmi obraliśmy cel na wulkan Bromo.
Zależało nam na tym, aby nasza wycieczka nie była komercyjnym wypadem dla bogatych turystów, którzy dowiezieni jeepami do podnóża góry, resztę drogi pokonują do grzbietach zmęczonych osiołków, aby nie niszczyć sobie drogich sandałów. Postanowiliśmy spełnić marzenie o odwiedzeniu wulkanu na własną rękę, kameralnie i za mniejsze pieniądze.
Bromo to czynny wulkan, odwiedzanie go wiąże się więc z ryzykiem. Erupcje są do pewnego stopnia przewidywalne, trzeba jednak mieć na uwadze, że natura nie zwykła podporządkowywać się człowiekowi i jego wynalazkom, także nigdy nie możemy mieć stuprocentowej pewności co do tego, co się w niej wydarzy. Podczas wybuchu Bromo, 8 czerwca 2008 roku, zginęły dwie osoby. Mimo to ludzie nadal chętnie odwiedzają to miejsce ze względu na niepowtarzalne widoki- wschód słońca nad wulkanem Semeru. My także, pomimo tego, że towarzyszyły nam dzieci, postanowiliśmy stawić czoła wyzwaniu, aby przeżyć niezapomniane chwile i doświadczyć siły przyrody.
Bromo-Tengger-Semeru to najpopularniejszy park narodowy na Jawie. Znajduje się w nim kaldera (czyli pozostała po wybuchu dziura w ziemi powstała wskutek zapadnięcia się stożka wulkanicznego) dawnego wulkanu Tengger. Jej średnica wynosi około 10 kilometrów, a wnętrze wypełnione jest szarym piaskiem wulkanicznym. Wewnątrz kaldery znajdują się trzy młodsze wulkany: Bromo (2392m), Batok (2440m) oraz Kursi (2581m), a nad całą okolicą góruje położony w pobliżu najwyższy szczyt Jawy- bardzo aktywny wulkan Semeru o wysokości 3676 metrów nad poziomem morza.
Wiedzę zaczerpniętą ze źródeł naukowych przekazaliśmy Poli i Michałowi. Chcąc dodatkowo przygotować ich merytorycznie jeszcze przed wyruszeniem w podróż, zabraliśmy ich także na zajęcia warsztatowe w Centrum Naukowym Kopernik. Chcieliśmy, aby stanęli na szczycie posiadając już ogólną wiedzę na temat wulkanów.
O tym, jak przygotować dziecko do podróży, pisaliśmy już wcześniej tutaj:
LOKALNA MAFIA CZYLI JAK NIE DAĆ SIĘ OSZUKAĆ
Naszą przygodę zaczęliśmy od przybycia z Jogji do Cemoro Lang unikając nieuczciwych chwytów mafii transportowej z Probolingo (znane miejsce lokalnych naciągaczy). Targowanie się ze wszelkiego rodzaju maści kierowcami, pomocnikami kierowców, naganiaczami to powszedni chleb w podróży. Są w tym mistrzami i trzeba docenić ich kreatywność, nie raz okazywało się, że hotel do którego chcieliśmy jechać: właśnie zmienił nazwę i przypadkowo nazywa się teraz jak hotel, który oni polecają, albo w naszym hotelu jest właśnie remont, albo deratyzacja albo w ogóle to ich zdaniem wybraliśmy najgorsze miejsce w mieście. Nie z nami takie numery Bruner …
Zazwyczaj znajomość targowania i dobry żart wystarcza do osiągnięcia celu ale w pasywach zostają czasami zszargane nerwy.
Zanim dotarliśmy na Bromo zaczęło się wybuchowo i nerwowo od razu po wyjściu z pociągu. Kierowcy busów są tam wyjątkowo bezczelni i traktują turystów jak chodzące bankomaty. Cena za bilet dla miejscowych ok 35 tyś rupii indonezyjskich, to wiemy przed przyjazdem. Nagle usłyszeliśmy że cena biletu dla nas, turystów to 500 tyś rupii (ok 150 pln za przejazd 25 km). Nie chcieliśmy się dać orżnąć, więc odeszliśmy od dworca autobusowego w poszukiwaniu tuk tuka, którym można dostać się na przystanek busów jakieś 2–3 kilometry dalej. Naganiacze autobusów cały czas mieli nas „na muszce” chodzili za nami namawiając, żebyśmy z nimi pojechali. Wreszcie stali się agresywni wywierając presję. Nasza czujność została uruchomiona, bo to był ten moment kiedy zagrożona była również zawartość kieszeni, plecaków i sprzętu fotograficznego. Miejscowi opowiadali, że nie mogą nam pomoc bo zwyczajnie boją się. Podobno mafia spod dworca trzęsie całym miastem i nikt z miejscowych nie chciał ryzykować. Gdy w końcu udało się nam znaleźć tuk tuk na docelowy przystanek (odchodząc z dworca pod prąd samochodów, bo wszyscy kierowcy jadący z prądem już byli powiadomieni, żeby nas nie zabierać), wsiedliśmy do niego z trochę zszarganymi nerwami. Po kilku minutach tuk tuk się zatrzymał i okazało się, że jakiś gość kazał nam wysiadać. Twierdził, że stąd odjeżdża bus do Cemoro Lang. Zaraz zjawił się szef i zapierał się, że to oczywiście przystanek. Paweł spojrzał na mapę w tablecie i potwierdził, że do wysiadki to mamy jeszcze z pół kilometra. Kierowca tuk tuka wystraszony milczał, udawał, że go nie ma. Po stanowczym naszym NIE! pojechaliśmy dalej. Okazało się, że spotkany gość próbował przechwytywać „nieświadomych” turystów do transportu swojej agencji turystycznej. Kierowca tuk tuka prawdopodobnie bał się i musiał się zatrzymać. Właściwy autobus w normalnej cenie czekał za rogiem. Na szczęście po drodze nie było już niespodzianek i szczęśliwie dojechaliśmy do malowniczej wioski.
Położenie tej wioski — na krawędzi krateru Tengger- zapewniło jej status bazy wypadowej dla turystów eksplorujących Park Narodowy Bromo- Tengger- Semeru. Nocleg znaleźliśmy w przyjemnym nowo wybudowanym hostelu, gdzie, jak się okazało, nie byliśmy jedynymi gośćmi z Polski.
POBUDKA 3:30 RANO
Następnego dnia alarm w budzikach, na wszelki wypadek dwóch, wyrwał nas ze snu już o 3:30 nad ranem, gdy za oknem nadal panowała ciemność. Zależało nam, aby wschód słońca powitać na Bromo. Ponieważ jeszcze przed wyjazdem z Jogji Indonezyjczycy ostrzegali nas, że na wulkanie będzie zimno, przezornie ubraliśmy się na cebulkę. Wreszcie przydały się polary, kurtki przeciwdeszczowe i czapki, które dotąd zajmowały tylko niepotrzebnie miejsce w plecakach. Jak się jednak okazało, wszystkie te warstwy były trochę na wyrost. Lokalna ludność przyzwyczajona jest do wysokich temperatur, dlatego dla nich już 18 stopni Celsjusza jest granicą, która wyznacza konieczność założenia kurtki. Bywa nawet, że zakładają je w upalny dzień na czas jazdy motorem, aby ich nie zawiało. Nas jednak mroźne polskie zimy zahartowały, więc kilka dodatkowych warstw w zupełności wystarczyło, aby nie zmarznąć w tym krótkich chwilach, kiedy temperatura oscylowała w okolicach zera. Zaraz po wschodzie słońca na powrót zrobiło się ciepło.
Przygotowani, choć nie całkiem rozbudzeni, ruszyliśmy w stronę dwóch warczących motocykli, które miały nas zawieźć do punktu widokowego Penjakan. Krętą i wyboistą drogą jechaliśmy 20 minut. Warkot motorów przerywały pełne pretensji pytania Poli i Michała o to, dlaczego musieliśmy wstać w środku nocy. Odpowiedź wydała się oczywista, gdy dojechaliśmy na miejsce i zobaczyliśmy jeepy zaparkowane ciasno jeden za drugim. Zdążyć na wschód słońca to jedno. Dalsza zwłoka oznaczałaby jednak także stanie w korkach, a takich atrakcji mamy aż nadto w Warszawie. Z parkingu ruszyliśmy dalej na piechotę, zaopatrzeni w suchy prowiant i dobre humory. Aby nie ulotniły się gdzieś w czasie długiej wspinaczki, nie zapomnieliśmy także o słodyczach, nie tylko dla dzieci 🙂
JEŚĆ, PIĆ, SIKU, NIE MAM SIŁY …
Ruszyliśmy pod górę. Szlak oświetlały tylko gwiazdy i światła naszych czołówek. Co jakiś czas mijaliśmy ogniska, przy których ogrzewali się lokalni przewodnicy. Wspinaczka po stromych schodach w ciepłych ubraniach nie należała do najłatwiejszych, co, jak można się było spodziewać, zaowocowało całą gamą klasycznych narzekań ze strony dzieci: jeść, pić, siku, gorąco, nie mam siły. Co jakiś czas robiliśmy więc przystanki. Siadaliśmy na trawie, sięgaliśmy po zapasy i ładowaliśmy akumulatorki. W końcu, godzinie, dotarliśmy do punktu widokowego. Liczne grupy osób zajęły już miejsca w oczekiwaniu na spektakl przyrody. Do wschodu słońca pozostała godzina. Czas ten skwapliwie wykorzystywali lokalni sprzedawcy, oferując liczne pamiątki: pocztówki, figurki, a także coś ciepłego do picia lub popularną zupkę instant z makaronem. Ich kramy mijaliśmy także po drodze.
Zajęliśmy miejsca na platformie widokowej i czekaliśmy, potrącani i popychani przez kolejne przybywające osoby, lub proszeni o zrobienie wspólnego pamiątkowego zdjęcia. Pola i Michał marudzili, że im, dla odmiany, zimno, skorzystałam więc z oferty sprzedawców kupując im gorącą herbatę. Jeszcze trochę przysiadów, przytulasów i żartów i kryzys został zażegnany.
WSCHÓD SŁOŃCA NA WULKANIE
Powoli, niespiesznie rozpoczęła się gra świateł. Ciepłe barwy podświetliły gęstą mgłę leniwie zalegającą w kalderze Tengger. Obrysy poszczególnych wulkanów wyłaniały się z ciemności przechodzącej kolejno w czerwień, pomarańcz i ciepły beż, nim ostatecznie niebo wypełniło się błękitem. Ciszę wypełniały nakładające się na siebie pstryknięcia- każdy chciał zatrzymać tę chwilę i zabrać ją ze sobą do domu.
Nasz pobyt w Azji zbiegał się ze Świętami Wielkanocnymi, nie uniknęliśmy więc zabawnych skojarzeń. Wulkany otoczone mgłą wydały nam się podobne do babek wielkanocnych posypanych cukrem pudrem. Trochę zakuło nas w sercach na myśl o rodzinie, które tego samego dnia spotkała się przy wspólnym stole. Każdy z nas na krótką chwilę zatopił się we własnych myślach.
Na punkcie widokowym przerzedziło się. My także pakowaliśmy już sprzęt, gdy nagle zauważyliśmy kłęby dymu dobywające się z Semeru. Widok był tak niesamowity, że postanowiliśmy zostać jeszcze chwilę i uwiecznić go na zdjęciach.

LENIUCHY NA KONIACH …
Kolejną część drogi pokonaliśmy znów na motocyklach, które przedzierając się powoli przez mgłę, podziwianą przez nas z góry, zawiozły nas do podnóży Bromo. Po dotarciu na miejsce zaskoczyła nas ogromna ilość ludzi szykujących się do zdobycia szczytu. Na leniwych czekali właściciele koni, którzy za odpowiednią opłatą użyczali im miejsca na zwierzęcych grzbietach. Mimo że droga nie wyglądała ani na trudną ani też specjalnie długą, opcja konna miała swoich zwolenników, wśród których najwięcej było Indonezyjczyków. Przypomniało mi to kolejki, jakie ustawiają się do wozów konnych wiozących turystów nad Morskie Oko. Przykre, że w każdym zakątku świata znajdują się ludzie nie szanujący zwierząt.
Rozpoczynając wspinaczkę mijaliśmy hinduistyczną świątynię Pura Luhur Poten. Co roku podczas ceremonii Kasada miejscowa ludność składa ofiary bogu Hyang Widi Wasa. Do krateru wulkanu wrzucane są kwiaty, owoce, ryż, a nawet koguty.
Do krawędzi wulkanu prowadziły 253 betonowe stopnie. Pola i Michał mieli już dosyć wspinaczki i byli bliscy odmówienia współpracy, ale na szczęście uratowały nas zapakowane na taką okazję lizaki- tajna broń każdego przezornego rodzica. Dzięki temu udało się, pokonaliśmy wrogie schody i stanęliśmy oko w oko z potworem.
Bromo to aktywny wulkan i niekiedy, przy wzmożonej aktywności, nie można się do niego nawet zbliżyć. Kilka lat temu można było zaobserwować strumienie lawy spływającego po jego bokach jak ostrzeżenie. Tego dnia, gdy tam byliśmy z krateru unosiły się jedynie kłęby gęstego siarczanego dymu. Słuchając groźnych pomruków wydobywających się z wnętrza góry mieliśmy wrażenie, że ziemia drży pod naszymi stopami. Stojąc tak na krawędzi i zaglądając w 140-metrową przepaść, czuliśmy się maleńcy, jak mrówki na krawędzi basenu.
Dookoła krateru prowadziła wąska ścieżka zabezpieczona barierką. Ale czym jest barierka dla ciekawskich sześciolatków? Podczas gdy Paweł filmował, jak nie spuszczałam matczynego wzroku z dzieci. Michał wrzucił do krateru kilka kwiatów, a Pola zafascynowana wpatrywała się w przepaść. Widoki widokami, ale jeden fałszywy krok i za chwilę gotowalibyśmy się w gorącym kotle. Jako matka ciężko przeżyłam oglądanie tej sceny w wyobraźni. Na szczęście nic takiego w rzeczywistości nam się nie przytrafiło.
Wyprawę na wulkan Bromo będziemy długo wspominać. To jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie mieliśmy szczęście odwiedzić w Indonezji. Pomimo naszych obaw, dzieci także doskonale dały sobie radę, wspinając się po skałach niczym górskie kozice 🙂
Gdybyście chcieli pójść w nasze ślady i zobaczyć ten cud natury, pamiętajcie żeby zrobić to o własnych siłach. Nie przyczynicie się do cierpienia zwierząt, a i satysfakcja będzie nieporównanie większa. Nie dajcie się też naciągnąć oszustom próbującym pobierać opłaty za wejście na szczyt — podziwianie przyrody jest darmowe także w Indonezji! A gdy już zbliżycie się do krawędzi krateru, można uczcić lizakiem, niestety szampan akurat nam się wtedy skończył 😊. Dołączycie wtedy do naszego Klubu Lizakożerców Na Szczycie Wulkanu. W końcu ile osób, prócz Poli i Michała, może się pochwalić, że jadło lizaka zaglądając do środka wulkanu?