Po dwóch miesiącach intensywnego podróżowania po Azji potrzebowaliśmy zatrzymać się w miejscu, gdzie czas płynie wolniej od rzeki. W gwarnej Azji niełatwo takie znaleźć. Udało nam się to w Si Pan Don — Krainie Czterech Tysięcy Wysp. Zatrzymaliśmy się tam na trzy dni. Miał być relaks w hamakach i cieszenie się luźną atmosferą a tym czasem byliśmy świadkami walki na śmierć i życie.
Nawet tacy zapaleńcy jak my muszą czasem odpocząć. W przeciwnym wypadku morale podupadają, a załogę ogarnia bunt. Zawsze przychodzi taki moment kiedy wszyscy mają dość. Dość taszczenia niemożliwie ciężkich plecaków, dość pakowania się do zapchanych busów, dość łażenia w kółko i odhaczania kolejnych punktów programu. Wystarczy!

Kraina Czterech Tysięcy Wysp to obszar obejmujący fragment rzeki Mekong położony tuż przy granicy z Kambodżą. Jeszcze kilka lat temu nie było tu elektryczności a miejscowa ludność utrzymywała się wyłącznie z rybołówstwa. Niezliczone wyspy, malownicze wodospady, wioski rybackie, mosty i plaże przyciągnęły w końcu podróżników i z biegiem czasu wyspy zapełniły się turystami pragnącymi pooddychać leniwą atmosferą jednego z najpiękniejszych miejsc w całej południowo-wschodniej Azji.
Większość wysepek jest niezamieszkana, spośród tych ucywilizowanych do wyboru mieliśmy trzy: Don Khon, Don Det i Don Khong. Don Khong jest największa i najbardziej zurbanizowana. Elektryczność jest tam przez całą dobę, są ulice i przemieszczające się po nich auta, ale jeśli chodzi o walory turystyczne Don Khong jest ponoć niezbyt ciekawa. Don Det z kolei jest najmniejsza i można ją w słowie kluczu określić jako imprezownię. Dużo tu barów i restauracji, właściciele niedrogich domków na palach nastawiają się raczej na młodych turystów. My zatrzymaliśmy się na Don Khon.
Don Khon — łapiemy oddech
Don Khon jest nieco większa niż Don Det. Dotarliśmy na wyspę łódką i ulokowaliśmy się w domkach (a właściwie w jednym z nich 😉 należących do właścicieli jednej z restauracji. Gospodarze dobrze wiedzieli, czego potrzeba turystom. Przestronne pomieszczania wychodziły na szeroką werandę zaopatrzoną w hamaki, wiklinowe fotele i stoliki. Nic tylko rozsiąść się i wypoczywać!
Gdy już wystarczyło nam błogiego lenistwa, wyruszyliśmy na spacer po okolicy. Atmosfera panowała iście wyspiarska. Mężczyźni w wiosce naprawiali i szyli sieci, kobiety urządzały pranie w rzece, a dzieci bawiły się i łowiły małże. Leniwych turystów po ścieżkach woziły tuk-tuki. Podczas spaceru po lesie Michał przewrócił się i rozciął kolano. Po głośnym odtrąbieniu niebywałej tragedii, wytarł buzię, otrzepał się i pobiegł dalej. Martwił się, co ma powiedzieć jak ktoś zapyta i jego uśmiech wrócił po ustaleniach, że będziemy mówili, że to tygrys 😊 Czyli dzień jak co dzień 🙂
Walka na śmierć i życie
Jak każdy rodzic dobrze wie, leniuchowanie z dziećmi to rzecz niemożliwa, nawet jeśli z początku same się tego domagają. Dlatego następnego dnia wypożyczyliśmy rowery i zrobiliśmy sobie wycieczkę. Rowerów dziecięcych nie było, więc Pola i Michał jechali na bagażnikach. Było sielsko i anielsko. Do czasu, gdy przejeżdżając między wioskami natknęliśmy się na scenę mrożącą krew w żyłach — dla mnie. Dla Pawła — fascynującą.
Na ścieżce walczyły ze sobą gekon Toke i latający wąż Nadobnik. Pewnie brzmi niewinnie, kiedy się nie wie, że ten wąż dorasta do półtora metra długości. Jak na moje standardy to prawdziwa bestia. Przechodzący obok miejscowy uspokoił nas, że wąż nie jest groźny dla ludzi, ale sami rozumiecie. To wąż. Długi wąż.

Nadobnik nazywany jest latającym ponieważ potrafi szybować między drzewami. Jego pokarm stanowią głównie nadrzewne jaszczurki, sporadycznie zjada też płazy, pisklęta lub małe ssaki. Gekon Toke także jest drapieżnikiem, żywi się owadami, małymi płazami i gadami. Jest największym przedstawicielem gekonów, jego ciało osiąga długość do 40 cm. Choć trzeba uczciwie przyznać, że połowę stanowi ogon. Miejscowi uważają, że Toke przynoszą szczęście, dlatego chętnie witają je w swoich obejściach.

Tej jaszczurce najwyraźniej nie udało się odstraszyć węża, dlatego musiała stoczyć długą i wyczerpującą dla obu stron walkę. Na skórze węża widać było liczne ślady ostrych zębów gekona. Nie poddawał się jednak, nie warto było rezygnować z możliwości spożycia tłustego obiadu. O ile Paweł i Michał z zafascynowaniem obserwowali poczynania walczących zwierząt, jeden przez obiektyw drugi własnymi oczyma, ja i Pola nie miałyśmy ochoty czekać na rezultat tych zmagań. Wróciłyśmy do domku. Później na nagraniu widziałam, że jaszczurka mimo swej waleczności przegrała walkę i wróciła w krzaki już w brzuchu węża. Swoją drogą, chciałabym być tak zwinna po sowitym posiłku.
Irrawaddy- słodkowodne delfiny
Zanim sielankę przerwały nam mrożące krew w żyłach sceny, dotarliśmy do plaży i poznaliśmy rybaków, którzy zaproponowali nam wycieczkę łódką w poszukiwaniu słodkowodnych delfinów. Umówiliśmy się z nimi na wczesny ranek kolejnego dnia.
Towarzyszyć nam miała francusko-duńska rodzina-małżeństwo z nastoletnim synem, z którą przyjechaliśmy do Si Pan Don. Kraina Czterech Tysięcy Wysp była jednym z punktów ich rocznej podróży dookoła świata. Przez pierwsze miesiące towarzyszyła im także starsza córka. Spotkanie z nimi uświadomiło mi, jakimi jesteśmy szczęściarzami, że realizujemy swoje marzenia właściwie ot tak po prostu. Oni także marzyli o podróżowaniu od 20 lat, ale dopiero ciężka choroba, którą na szczęście udało im się pokonać, skłoniła ich do realizacji tego marzenia.
Następnego dnia wszyscy razem dojechaliśmy rowerami na miejsce spotkania z naszymi przewodnikami i przesiedliśmy się do dwóch łódek. W kamizelkach ratunkowych wyglądaliśmy jak zawodnicy sumo, ale rybacy zyskali u nas punkty za zadbanie o bezpieczeństwo. Pola i Michał kłócili się, które z nich zauważy więcej delfinów.
W końcu dopłynęliśmy do wzniesienia, z którego rozciągał się dobry widok na rzekę upstrzoną garbami maleńkich wysepek. Rozsiedliśmy się wygodnie w trawie i czekaliśmy…

Irrawaddy, inaczej oreczki lub delfiny krótkogłowe, to gatunek występujący w wodach Azji południowo-wschodniej. Żyją w małych izolowanych populacjach, a w poszukiwaniu pożywienia potrafią przemieszczać się nawet 1000 km w górę rzek. Niektóre populacje, jak ta w rzece Mekong, są zagrożone, co wynika głównie z utraty siedlisk i przyłowu ryb. Niekiedy są też łowione i zmuszane do występów w delfinariach. Aktualnie w Laosie i Kambodży gatunek ten jest chroniony, obowiązuje tu zakaz połowu lub zabijania oreczek oraz handlu nimi w części lub w całości.
W końcu Irrawaddy przypłynęły! Początkowo widać było tylko znikające punkty w oddali, ale gdy podpłynęły bliżej, mogliśmy zaobserwować ich grzbiety i usłyszeć charakterystyczne zabawne „puff”, gdy po nabraniu powietrza dawały nura z powrotem pod wodę. Pola i Michał byli tak podekscytowani, że zapomnieli o liczeniu zaobserwowanych osobników, więc ich spór pozostał nie rozstrzygnięty. My za to urządziliśmy sobie polowanie z obiektywami, naprawdę niełatwo było ustrzelić fotkę!

W drodze powrotnej inaczej spojrzeliśmy na zarzucone w rzece rybackie sieci. Było ich tyle, że to prawdziwy cud, że nie zaplątują się w nie delfiny. Po wyjściu na brzeg Michał podziwiał zdobycze rybaków. Udało mu się nawet znaleźć w piasku rybi kolec który wyglądał jak ząb, który zachował jako talizman.
Wodospady Khon Pasoi i budki ze słodyczami
O ile ja i Pola miałyśmy już dość atrakcji i wolałyśmy chwilę słodkiego lenistwa, Paweł z Michałem postanowili zobaczyć jeszcze wodospady Mekongu. Są one drugą zaraz po Irrawaddach atrakcją turystyczną wyspy. Aby znaleźć się przy wodospadzie chłopaki przeprawili się przez wiszący most nad odnogą rzeki. Mekong, który zwykle płynie leniwie nigdzie się nie spiesząc, napotyka tam na skalne urwisko. Kaskady wody spadające ze wzniesienia huczą już daleka. Nurt rzeki jest w tym miejscu bardzo silny. Mimo to Paweł i Michał spotkali tam rybaków, ojca z synem, zakładających drewniane pułapki na ryby. Za pomocą siekiery i gwoździ przez całe dnie budowali klatki na ryby, które później umieszczali na progach wodospadu. Pułapki były olbrzymie, niektóre to drewniane konstrukcje mające po kilka metrów. Podobno do jednej pułapki można złapać nawet pół tony ryb dziennie. Na pewno mają swoje sposoby. I na Michale i na Pawle ta wycieczka zrobiła duże wrażenie. Najbardziej chyba zaimponowali im rybacy świetnie radzący sobie ze zdradliwą rzeką. Z przejęciem opowiadali o rybakach nurkujących w kipieli, żeby wyciągać ryby złapane w pułapki.

Pola i Michał lubili na wyspie robić zakupy. Galerii handlowych tam nie było, ale to dobrze, bo wtedy pewnie ktoś oskubałby ich jak kurczaki. Tymczasem przekonałam się wielokrotnie, że Laotańczycy to ludzie bardzo uczciwi, mogłam więc bez obaw pozwolić aby dzieci robiły zakupy samodzielnie. Oboje biegali od jednej blaszanej budki do drugiej wysypując na prowizoryczne blaty drobniaki i wołając: „Sweets, please!” (no przecież nie będą kupować pomidorów…). Sprzedawcy pokazywali im, spośród których towarów mogą wybierać. To była prawdziwa lekcja samodzielności i ekonomii.
Pożegnanie z wyspami
Trzy dni zleciały nam bardzo szybko. Mimo, że udało nam się tyle zobaczyć, zaczerpnęliśmy też oddechu, który był nam tak potrzebny. W końcu jednak przyszedł czas na pożegnanie z wyspami. Miejscowi mówią, że ludzie przyjeżdżają do Si Pan Don na parę dni, a zostają na całe życie. Rozumiem dlaczego. Życie toczy się tu leniwie, nikt się nigdzie nie spieszy, nikt nie planuje na lata naprzód. Jest tylko rzeka, lasy i słońce wschodzące i zachodzące w niezmiennym rytmie. Gdyby nie czekająca nas przygoda ze słoniami, my także zostalibyśmy dłużej? Pisaliśmy o tym w artykule: https://polaimichalwpodrozy.pl/afryka/azja/poszukiwaniu-sloni-laosie/