Gdy opowiadamy o naszych podróżach, bardzo często ludzie pytają nas, jak to jest? Być w drodze, żyć trochę na walizkach… Odwiedzamy wiele pięknych miejsc, ale za jaką cenę?
Podróże grały nam w duszach od dawna. Nie wycieczki, tylko właśnie one — podróże. Dla nas są wyprawami, podczas których sami sobie jesteśmy sterem i okrętem. Nikt nie mówi, o której mamy zjeść śniadanie i i którego dnia obejrzeć piramidy. Ba! Nikt nie mówi nam nawet, jak długo w danym miejscu możemy zostać. Zostajemy tak długo, jak tylko mamy na to ochotę. Naszym celem jest poznanie miejsc i kultur od podszewki, zobaczenie oblicza, które nie zawsze pokazuje się turystom.

Żegnaj korporacjo…
Taką formę podróży trudno realizować pracując na etacie. Raczej nie ma wielu pracodawców, którzy zgadzaliby się dać pracownikom kilkutygodniowy urlop, w dodatku nie mając pewności, czy na pewno taki delikwent wróci, wtedy kiedy wstępnie zaplanował. Nie, to by się raczej nie udało. Chcąc realizować nasze marzenia o podróżowaniu oboje z Pawłem musieliśmy zrezygnować z dotychczasowych stałych stanowisk.
Pozostaje też oczywiście kwestia dzieci. Gdy zaczynaliśmy naszą przygodę, Pola i Michał byli przedszkolakami, więc było łatwiej. Teraz chodzą do szkoły. W pierwszych klasach opuszczanie od czasu do czasu lekcji, nie było problemem, ale co będzie później w starszych klasach? Trudno nam to na razie przewidzieć.
Podjęliśmy trudną decyzję. Zyskaliśmy możliwość przeżywania przygód, poznawania świata na własnych zasadach. Nasze przygody są jednak okupione wyrzeczeniami.
Podróże czy turystyka?
Zaplanowane wycieczki są wygodne. Nie trzeba martwić się o transport, hotel. Wszystko niejako dzieje się samo. To miłe i czasem potrzebne. Możemy wtedy naprawdę wypocząć, pozwolić, aby ktoś inny przejął za nas całą odpowiedzialność za planowanie. Takie wakacje to dla nas właśnie klasyczna turystyka.
Podróże to zupełnie inna bajka. Są trudne, męczące, stresujące. Jednak pozwalają nam wtopić się tłum, poddać się improwizacji. Wiele razy zdarzało się, że nasze plany skręcały w boczne drogi. Tak stało się na przykład na Kostaryce. Poznaliśmy Shirley, byłą pracownicę plantacji bananów. Zaproponowała nam, że może nas po plantacji oprowadzić. Nie trzeba nas było dwa razy prosić! Zobaczyliśmy cały ten bananowy biznes od środka. Organizację pracy, warunki… To naprawdę duży przemysł. Zresztą przekonajcie się sami.
Innym razem, w Jordanii, ukrywaliśmy się przed upałem w hotelowym pokoju, gdy nagle wpadła Pola, wołając od progu: Hej, a wiecie, że przed hotelem beduini właśnie kąpią wielbłąda? Obróciliśmy się tylko na drugi bok, bo co to dla nas, kąpiel wielbłąda… Żartuję, oczywiście popędziliśmy czym prędzej, żeby to uwiecznić! Nie śmierdziało nic a nic, wręcz przeciwnie, pachniało różami. O, tu o tym pisałam:
Transport
Transport w podróży to temat, który sam w sobie mógłby stanowić treść osobnej książki. Podróżowaliśmy już łodziami, kajakami, promami, samolotami, autobusami, autostopami, rikszami, rowerami, skuterami, ciężarówkami, no mówię Wam, chyba wszystkim, czym się da.

Towarzystwo też miewaliśmy rozmaite. Od na wpół śpiących tubylców, poprzez rodaków i rozhulane dzieciaki, aż po drób i sprzęt AGD. Bywało, że na autobus czekaliśmy po kilka godzin, lub całą dobę zajmowało nam dotarcie z miejsca w miejsce.

W tym wszystkim jedno jest jednak najważniejsze- nie dać się oszukać. Przed kupnem biletu pytajcie o ceny miejscowych. Przyjezdnym często podaje się ceny zawyżone. Po drugie, negocjujcie. Tego się od Was często wręcz oczekuje.
My najgorzej wspominamy mafię transportową w Medanie (Indonezja). To grupa agresywnie zachowujących się kierowców i naganiaczy. Przed podróżą sprawdziliśmy, że cena biletu za osobę dorosłą wynosi około 50 tysięcy rupii. Tymczasem wyżej wspomniani „mili panowie” usiłowali zedrzeć z nas po 400 tysięcy rupii (czyli 120zł ) od osoby! W końcu udało nam się zbić cenę, ale było to dla nas bardzo nieprzyjemne doświadczenie, które kosztowało nas dużo nerwów.
Dla kontrastu czasem pozwalamy sobie na luksus zorganizowanej lokalnej wycieczki. Tak zrobiliśmy na przykład na Komodo. Tu możecie sobie o tej wyprawie poczytać:
Jedzenie i spanie
Lubimy smakować lokalną kuchnię: szarańczę, żuki, kawę wyłuskaną z kupy… Nie, akurat takich przysmaków unikamy. Oprócz kawy, to akurat prawda 😉
Zwykle kierujemy się tym, gdzie stołują się miejscowi. Wybieramy miejsca, gdzie widać ich wielu. Wtedy najczęściej udaje się uniknąć rozstroju żołądka. Szukamy z dala od głównych turystycznych atrakcji, lubimy jedzenie z ulicznych garkuchni. Dzieci mniej. Kiedy już bardzo protestują, wybieramy popularne fast foody. Te zawsze się znajdą w niemal każdej okolicy.
Na noclegi wybieramy zwykle hostele. Ich standard bywa przeróżny. Od łoża z baldachimem i hamaków na tarasie po… same hamaki w pokoju przypominającym schowek na szczotki. Nigdy nie mamy pewności, co nas czeka. Niewątpliwą zaletą organizacji noclegu we własnym zakresie jest elastyczność. Nie ogranicza nas rezerwacja od-do. Sami decydujemy, jak długo chcemy zabawić w danej okolicy.
Strachy w podróży
Podróże bywają przerażające, nawet gdy nie nastawiamy się na poszukiwanie przygód. My także nieraz najedliśmy się strachu. Podróżując z dziećmi nietrudno o to.
Pewnego razu zatrzymaliśmy się w Karimunjawie, w hotelu na rafie. Zero twardego gruntu pod stopami! Dzieci zachwycone! Latały po chybotliwych mostkach, wychylając się za poręcze, tak że stopami ledwo dosięgali już podłoża. Każda polska matka wie, jak się wtedy czułam…
Wstyd przyznać, ale kiedyś nawet udało mi się zgubić jedno z dzieci. Nie na długo, ale za to na statku na pełnym morzu… Jak już odszukałam syna, chęć zamordowania go mieszała się u mnie z ulgą tak wielką, jakbym dowiedziała się, że o dożywotnim zwolnieniu z płacenia podatków.
Koniec końców wszystkie nasze przygody kończyły się jednak szczęśliwie, a strachy odchodziły w zapomnienie lub obracały się w anegdoty, z których teraz możemy się śmiać.
Blog — moje życie
Podróże i prowadzenie bloga oraz social media stały się moją codziennością. Dla Was i dla nas samych zostawiam ślad po tym, co zobaczyliśmy i co przeżyliśmy. Prowadzenie każdej strony internetowej czy profilu na FB jest pracą. Przyjemną, ale jednak pracą. Czasem cięższą, czasem lżejszą, czasem płatną, a czasem nie. Pisanie relacji z podróży to zadanie, które zaczyna się już w chwili, gdy obmyślamy cel wyprawy.
Wszystko to, co piszę, o czym opowiadam, zapisuję na bieżąco. Myśli równie łatwo wpadają mi do głowy, co uciekają razem ze zmęczeniem. Jeśli chcę, abyście poznali nasze perypetie, zabawne anegdoty, czy ciekawe powiedzonka miejscowych, muszę na co dzień prowadzić dziennik. Lubię to, a jakże! Ale jednak po przejściu kilku kilometrów z ciężkim plecakiem, wąchając wyziewy maszerującej ze mną spoconej rodziny (no dobra, moje własne trochę też…), łapanie za zeszyt i długopis raczej nie jest tym, o czym najbardziej marzę.

Podobnie ma się sprawa z Pawłem. Dzięki jego czujności i uważności możecie oglądać ciekawe zdjęcia i filmy. Filmiki! Te to dopiero wymagają godzin pracy. W pierwszej kolejności trzeba zaplanować, co ma się na nich pojawić, o czym chcemy Wam opowiedzieć. Potem należy nakłonić dzieci do współpracy. Kto ma dzieci, ten wie, że samo to może trwać w nieskończoność. Później, w niektórych przypadkach, do współpracy trzeba nakłonić miejscowych. Po dzieciach to pikuś! Jak już to wszystko się uda, jak już Paweł zatarga sprzęt w miejsce przeznaczenia i mamy gotowe nagrania, zaczyna się praca nad montażem. Żmudne ślęczenie nad ekranem komputera i składanie wszystkiego do kupy. Ale to już w domu, po powrocie.
Choć relację czyta się szybko, jeszcze szybciej ogląda się filmy i zdjęcia, ich przygotowanie kosztuje nas wiele czasu i wysiłku.

Tak oto plecie się nasze podróżnicze życie- bez stabilizacji, nieprzewidywalne i chaotyczne, nierzadko okraszone łzami zmęczenia i frustracji. Ale też inspirujące, otwarte na możliwości, które stawia przed nami świat. Dla nas to życie pełną piersią, warte ceny, które za nią płacimy. Czy dla Was byłoby takie samo? To już każdy z Was musi ocenić sam 🙂