Większość mieszkańców okolic Wadi Rum w Jordanii to Beduini. Niektórzy z nich do dziś żyją tak jak ich przodkowie, w sposób koczowniczy. Hodują kozy, owce i wielbłądy, uprawiają warzywa. Mieszkają w namiotach, które można sprawnie zwinąć, gdy trzeba przenieść się w inne miejsce. Wielu Beduinów szuka zajęcia w turystyce, gdyż są doskonałymi przewodnikami po pustyniach i kanionach. Znają te okolice jak własną kieszeń. Oferują też przejażdżki na wielbłądach.
Przyjechaliśmy lokalnym busem z miejscowymi Beduinami z Akaby i już w południe przekraczaliśmy bramki wioski Wadi Rum – terenu chronionego i wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Podróż lokalnym busem, po sufit załadowanym kartonami i jedzeniem, była dla nas spodziewanym przeżyciem: muzyka włączona na cały regulator, powietrze ciężkie od dymu papierosowego. Mężczyźni siedzieli z przodu, a kobiety w hidżabach z tyłu. Mieliśmy kilka przystanków, gdyż lokalni pasażerowie robili po drodze zakupy. Kupowali przeważnie warzywa: pomidory, ziemniaki itd. Sprzedający zachowywali się agresywnie na widok aparatu fotograficznego.
Po przybyciu do wioski Wadi Rum znaleźliśmy nocleg i zaczęliśmy rozglądać się za atrakcjami. Beduin, który przywiózł nas do kwatery, zaproponował wycieczkę do wioski beduińskiej. Koszt dla naszej rodziny wyniósł 25 dinarów (około 135 zł). Po 10 minutach jazdy jeepem znaleźliśmy się w wiosce, która na pierwszy rzut oka wydała się nam sztuczna, „zrobiona pod turystów”. Aż trudno było uwierzyć, że Beduini żyją w takich warunkach. Z początku konsternacja… rozczarowanie. Wysiadać czy wracać do naszej kwatery? Poczuliśmy się oszukani, bo chcieliśmy zobaczyć prawdziwy dom Beduinów, a nie prowizoryczne namioty. Zdecydowaliśmy jednak, że zostaniemy, bo Pola i Michał na widok małej kózki piszczeli z radości.
Bajka o biednej beduińskiej rodzinie
Rodzina mieszkała w prostym domku skleconym z jakby płyt pilśniowych i arkuszy blachy. Gospodarz pokazał jak się karmi zwierzęta, w której zagrodzie mieszkają. Pola i Michał od razu pobiegli do małej kózki, by ją pogłaskać. Widziałam po ich minach, że gdyby udało im się wziąć ją na ręce, to byłaby już pełnia szczęścia.
Najmłodszy syn gospodarza pokazał, która koza jest matką małego koźlaka. Po obejrzeniu zwierzyńca zostaliśmy zaproszeni do namiotu na poczęstunek. Gospodarz, podśpiewując, ceremonialnie zaparzał słodką herbatę i kawę z kardamonem. W metalowym czajniku gotowała się herbata z listkami miramija (suszona szałwia), a w metalowym moździerzu pan rozdrabniał ziarna kawy. Dołączyły do nas dzieci gospodarza: dwóch chłopców i trzy dziewczynki. Pola i Michał spróbowali kawy, która jednak im nie zasmakowała, za to chętnie wypili herbatę. Nie jesteśmy smakoszami kawy po turecku z kardamonem, ale z grzeczności skosztowaliśmy jej z uśmiechem😊. Wyjęliśmy z plecaka kredki, misie i słodycze dla dzieci gospodarza – ucieszyły się ze słodkości i od razu ich spróbowały.
Nasz opiekun pełnił rolę tłumacza, gdyż beduińska rodzina porozumiewała się tylko w swoim ojczystym języku. Dowiedzieliśmy się, że dzieci chodzą do szkoły, bo rodzice zdają sobie sprawę z tego, jak ważna jest edukacja, która zapewni im w przyszłości pracę, o co wcale nie jest łatwo. Niedaleko wioski są dwie szkoły: jedna żeńska dla dziewcząt, druga wojskowa dla chłopców. Tata dzieci zawozi je do szkoły swoim jeepem (około 10 minut jazdy).

Szukałam wzrokiem żony gospodarza — powiedziano nam, że jest w drugim namiocie, ale mężczyźni nie mogą jej zobaczyć. Spytałam, czy ja i Pola mogłybyśmy przywitać się z nią. Gospodarz zgodził się, więc poszłyśmy. Jego żona okazała się młodą, piękną i gościnną kobietą – poprosiła tylko, by nie robić jej zdjęć. W podziękowaniu za słodycze dostałyśmy ręcznie robione dwie bransoletki. Pani domu pokazała nam pozostałe pomieszczenia: kuchnię i sypialnię dzieci. W tym momencie przydała się mi nauka języka arabskiego z czasów studiów. Gdyby nie zapamiętane kilkanaście zwrotów, nasza „rozmowa” ograniczyłaby się do wymiany uśmiechów😊.
Wsiadając do jeepa, Pola i Michał dzielili się swoimi wrażeniami i obserwacjami. Dziwili się, że w namiotach nie było widać zabawek, a dzieci nie miały na sobie czystych ubrań. Pola stwierdziła, że w razie deszczu ci ludzie muszą stamtąd uciekać, bo dach pewnie przecieka. Michał powiedział, że nie chciałby mieszkać w tej wiosce, bo w każdej chwili może przejść tam burza piaskowa, która zniszczy namioty, czyli domy.
Pstryk i odnajdujemy się w rzeczywistości
Pola i Michał do dziś myślą, że poznana rodzina beduińska mieszka tam przez cały czas, choć nam, dorosłym, wydawało się, że spędza tam tylko „kilka godzin” podczas wizyty turystów.
W rzeczywistości tamta rodzina naprawdę mieszka tam na stałe i nie przemieszcza się jak inni Beduini. Namioty-domy, które zobaczyliśmy, stały się dla niej źródłem dochodów. Beduin, który nas przywiózł, okazał się stryjem gospodarza. Przyjmowanie turystów nie wynika z gościnności, ile raczej z chęci zarobku. Gospodyni z córkami zarabiają na rękodziełach, a gospodarz odstawia szopkę dla turystów.
Gdy przyjeżdżają turyści, zaczyna się show: najpierw oprowadzanie po obejściu, potem pokaz karmienia kóz. Gospodarz wciska do maleńkiej rączki swojego najmłodszego synka kawałek chleba, którym ma nakarmić kozy. Widać było, że chłopiec z niechęcią karmił zwierzęta. Może naiwni turyści sypną trochę grosza, widząc tak rozczulającą scenę. Dzieci gospodarza przebierają się w gorsze ubrania na czas „nalotu” turystów na wioskę, uśmiechają się i potrafią upomnieć się o dinara. Było nam ich żal — rodzice uczą je od małego wyciągania kasy od turystów, bo przecież turysta to „chodzący bankomat” i dlatego trzeba wyciągnąć od niego jak najwięcej. Smutne to, ale prawdziwe.
W Wadi Rum byliśmy nie tylko w wiosce beduińskiej, ale przeżyliśmy też przygodę z wielbłądami – bardzo miłą 😊.
Serdecznie zapraszamy Was do lektury relacji z pustyni Wadi Rum: