Pustynia Wadi Rum była naszym pierwszym celem, podczas podróży do Jordanii. Chcieliśmy przekonać się, jak mieszka się na pustyni, posłuchać odgłosów natury. Poczuć się jak prawdziwy Beduin.
Popularnymi formami aktywności turystycznej jest tutaj zwiedzanie pustynnych okolic, biwakowanie “pod gwiazdami” w wioskach beduińskich, jazda konna lub jazda na wielbłądach oraz wspinaczka skałkowa po dość trudnych ścianach.
W wiosce w której się znaleźliśmy praktycznie nie ma miejsc noclegowych. Turyści są zawożeni jeepami na środek pustyni (to niedaleko, około 12 km od wioski), gdzie są rozstawione namioty. Po noclegu i zwiedzeniu skał wszyscy wracają do centrum turystycznego, skąd mają dalszy transport. Beduiński patent polega na tym, że przejażdżka jeepem jest cholernie droga. W jedną stronę płacisz 25 JD czyli 135 zł za osobę! Okrutne zdzierstwo!!! Nie chcieliśmy jeździć ich transportem, a tym bardziej dać się orżnąć, dlatego zostaliśmy w wiosce. Napotkany po drodze Beduin, zaproponował nam nocleg w domu swojego brata, który na weekend wyjechał z rodziną. Podwiózł nas swoim jeepem. Za darmo.
Dom znajdował się w centrum wioski. No, może nieco przesadziłam, że był to dom. Raczej niska, ale murowana rudera. Wejście stanowiła ciemna sień, gdzie zamiast podłogi był po prostu piasek.
– Przynajmniej nie muszą tu trzepać wycieraczki. – pomyślałam wchodząc.
Było też kilka zaniedbanych kotów, ku zadowoleniu Poli i Michała.
— Hmmm… kuwet z piaskiem też nie muszą zmieniać.
Nie chciałam, żeby dzieci bawiły się z nimi, bo dam sobie uciąć mały palec, że na wściekliznę na pewno nie były szczepione.
– Dlaczego przed domem jest wysypany piasek? Czy trzymane są tu jakieś zwierzęta? — zapytałam naszego Beduina.
Okazało się, że piasek jest wysypany dla ludzi. W upalne dni mieszkańcy siadają na nim i w ten sposób się schładzają.
– U nas włączają klimatyzację. Albo wchodzą pod prysznic. Nic nie odpowiedział.
Z sieni z piaskiem wchodziło się do naszego, dość dużego pokoju. Był wyposażony bardzo skromnie: w kuchenny kredens, leżące na podłodze materace i wykładzinę. W pokoju było jedno okno z kratą i z brudną, jak matka ziemia firanką. Aż strach było dotknąć. Ściany i sufit już dawno zapomniały co to farba. Pierwsze wrażenie nie było dobre, ale cóż mieliśmy robić? Lepiej spać w murach niż w namiocie.
Rozejrzałam się po pokoju, w poszukiwaniu gniazdek elektrycznych. Bez zabranej przejściówki, nie byłoby możliwości doładować naszego laptopa, telefonów i baterii do aparatu. Próbowałam poznanego numeru z długopisem, by odblokować inne gniazdka, ale się nie udało, a długopis się połamał..
Toaleta i prysznic — na zewnątrz budynku. Toaleta była oczywiście z dziurą w ziemi. Ale jak zobaczyłam prysznic, to już bardziej wolałam umrzeć z brudu. Na to samo skazałam całą naszą rodzinę. Poszliśmy spać brudni, upiaszczeni całym dniem spędzonym na pustyni.
Z naszego pokoju było wejście do kuchni i pomieszczeń w których spało dwóch młodych chłopaków – rodzina właścicieli, którzy wzięli się za przygotowanie kolacji. Z kuchni dolatywały przyjemne i egzotyczne zapachy. Najpierw napiliśmy się słodkiej jak ulepek herbaty. Później dostaliśmy na kolację bardzo dobre beduińskie danie: mansafę czyli pulpeciki z jagnięciny, w sosie, z warzywami i ryżem.
Po kolacji zaczęliśmy przygotowywać się do spania. Panowie przynieśli nam poduszkę, koc i kołdrę. Jeden komplet na cztery osoby. Dobrze, że mamy swoje śpiwory. Położyliśmy się w ubraniach, bo wieczorem zrobiło się przeraźliwie zimno. Zagrzebaliśmy się w śpiworach po czubki nosów. Zmęczeni całym dniem na pustyni zasnęliśmy snem kamiennym. No w zasadzie – raczej pustynnym.
Spałam czujnie, jak polski zając pod miedzą. Z okna dobiegały nieznane odgłosy: wyjący wiatr, nawoływanie muezina do modlitwy, a o trzeciej w nocy osły wyrwały mnie ze snu, rycząc wniebogłosy. Do tego, wielbłądy porykiwały doniośle i przeraźliwie. Do kompletu – przejeżdżające pod oknem jeepy. Drzwi były zamknięte na lichą zasuwę. Okna nie dało się zamknąć, bo zamiast skrzydła z szybą w otworze okiennym zamontowana była tylko metalowa krata. Dlatego było tak głośno i zimno.
— Jaka toaleta, takie okno! — pomyślałam licząc koziołki. Liczenie baranów nie działało w warunkach pustynnej nocy.
Byłam czujna, gdy ktoś przechodził obok naszych drzwi i gdybym powiedziała, że na tej pustyni się wyspałam, to bym skłamała. Jak bum-cyk-cyk.
ZIMNY PORANEK
O wschodzie słońca rozgrzaliśmy się gorącą i słodką herbatą oraz zagryźliśmy polskimi kabanosami. Na śniadanie zjedliśmy falafele (kotleciki z ciecierzycy), hummus i pojemnik ze smażonymi podrobami (smakowało jak wątróbka). Po śniadaniu czekała nas tutejsza obowiązkowa atrakcja. Przejażdżka na wielbłądach.
WIELBŁĄDY
Przed wejściem czekały na nas piękne wielbłądy. Jedno ze zwierząt miało na ciele rude kropki. Okazało się, że to henna, żeby wielbłąd był ładniejszy. Na dany przez poganiacza znak, wielbłądy położyły się, a właściwie przyklękły i dzieci wsiadły na nie, nie bez trudu. Gdy zwierzęta wstawały, Pola lekko spanikowała, gdyż nie robiły tego ze zbytnią gracją. Sama się bałam, że spadną podczas tego manewru. Poza tym, zwierzaki swoje niezadowolenie z tego, że zaraz, bez sensu, znowu, jak co dzień, będą musiały drałować po pustyni z białymi dzieciakami na garbie za garść pszenicy, manifestowały nieprzyjaznym darciem japy i złośliwymi spojrzeniami. Kura, to może by się tą garścią zadowoliła i tak nie ryczała. Ale na garbie by nie przewiozła.Wielbłądy prowadził za lejce Saif, około 10 letni chłopak. Szliśmy w stronę pustyni. Zaskakujące było to, że po około 5 minutach jazdy dzieci prowadziły swobodną konwersację pomiędzy sobą – tak jakby na co dzień jeździły na wielbłądach np. do przedszkola. Pola zauważyła różnicę pomiędzy jazdą na słoniach, a wielbłądach. Otóż stwierdziła, że jadąc na wielbłądzie buja przód-tył, a jadąc na słoniu, na boki. Ja i Paweł, uzbrojeni w aparaty fotograficzne szliśmy po piachu, podbiegając czasami, by zrobić zdjęcie z przodu wielbłądom i dzieciom. Doszliśmy na pustynię i poprosiliśmy o 10 minutowy odpoczynek. Saif chyba nas nie zrozumiał i chwycił za telefon i zadzwonił do swojego opiekuna, a ten poprosił nas do telefonu. Paweł powiedział, że potrzebujemy chwili przerwy, przekazał telefon i chłopcu opiekun wytłumaczył o co nam chodziło. Tak działa beduiński translator.
Kilkanaście metrów od nas rozszalała się zamieć piaskowa. Chwyciliśmy za aparaty i zaczęliśmy uwieczniać to urocze dla nas zjawisko, co zobaczycie na naszym filmie. Tego dnia było generalnie ciepło i słonecznie, jednak momentami robiło się chłodno, gdy szalał pustynny wiatr, wznosząc tumany piasku i pyłu. Podczas postoju wielbłądy położyły się na piachu, skubiąc pustynne, rachityczne roślinki. Pola i Michał wyszukiwały na pustyni zielone roślinki i podawały zwierzętom, przy okazji przyglądając się im.
Widok pustyni sprawiał na nas piorunujące wrażenie – pustynia jest bardzo malownicza. Piasek mienił się odcieniami czerwieni, rdzy, beżu, burgundu. Skały, roślinność oraz światło czyniły ją niesamowicie fotogeniczną.
KĄPIEL WIELBŁĄDA
Widzieliście kiedyś, jak się myje wielbłąda? My też nie. A skąd woda na pustyni?
Wróciliśmy do naszej rudery, przepraszam – kwatery. I oto przed wejściem czekało nas show w roli głównej z wielbłądem, który takiej kąpieli wyraźnie nie lubił, bo darł się na całego. Koło budynku stała cysterna z wodą i podłączonym wężem, a dwóch Arabów polewało nieszczęsne zwierzę wodą. Po namoczeniu sierści Beduini najpierw użyli płynu owadobójczego, a następnie delikatnego szamponu do wielbłądziej wełny. Nie, no żartowałam. To był zwykły płyn do mycia naczyń o zapachu róży. Rozsiewając wokół mdły zapach różanego płynu i niedomytej zwierzęcej sierści, wielbłąd przeszedł do etapu ociekania i suszenia, w postaci krótkiej przebieżki z Saifem.
Kolejnym punktem w planie wycieczki do Wadi Rum było odwiedzenie beduińskiej rodziny na pustyni.
Ale o tym przeczytacie w następnej historii …