Majówka za pasem. Część z Was wykorzysta pewnie ten czas na krótkie wypady za miasto, inni wybiorą krótsze lokalne wycieczki. Niezależnie od tego, jaką formę wypoczynku preferujecie, każdy wspólnie spędzony czas pozostawia nam coś bezcennego — wspomnienia. Zapisujemy je sobie w formie zdjęć, krótkich filmików, a czasem i dzienników (tak, tak to się ludziom wciąż zdarza). Wbrew pozorom najtrwalsze są jednak nie chwile zapisane na wszelakich nośnikach, a te utrwalone przez nasze emocje. Pomyślcie sami, jakie sytuacje z podróży wspominacie najczęściej? Takie, które napędziły Wam strachu, wyjątkowo Was zaskoczyły, albo rozbawiły do łez. Wszystkie one po pewnym czasie wplatają się w historie rodzinne, powtarzane przy wspólnym stole, rozśmieszające kolejne osoby. Nawet jeśli z początku wcale nam do śmiechu nie było…
My także przywieźliśmy z naszych podróży kilka takich opowieści. Niektóre sprawiły, że włosy stawały nam dęba na głowie ze strachu (no dobrze, mi nadal stają na samo wspomnienie, ale jestem mamą, więc czuję się usprawiedliwiona), inne kazały nam myśleć, że może należałoby zainwestować w szklaną kulę przed kolejną podróżą. Opowiem Wam o kilku.
Biegiem na lotnisko! Kuala Lumpur, Malezja
Nasz samolot odlatywał po południu. Ponieważ nie chcieliśmy marnować czasu, wstaliśmy rano bardzo wcześnie, o 6. Bagaże czekały spakowane od poprzedniego wieczora. Przed opuszczeniem Malezji chcieliśmy jeszcze zobaczyć Petronas Towers – bliźniacze wieże, obie o wysokości 452 metrów (to jedne z najwyższych budowli świata) i KLCC Park – duży obszar zieleni ze ścieżkami do spacerów i joggingu, stawami, wodospadami kaskadowymi oraz placem zabaw dla dzieci. Żeby nie tracić cennego czasu na miejskie środki transportu, zdecydowaliśmy się wziąć taksówkę. Już po chwili znaleźliśmy się na miejscu, odnosząc wrażenie, że zawieziono nas pod samą wieżę Babel. W Polsce na próżno szukać miejsca, gdzie spotyka się tak wiele różnych kultur. Zrobiło to na nas prawie równie wielkie wrażenie jak same wieże. Podziwialiśmy budowle, park, przemierzających go ludzi, robiliśmy zdjęcia. Ot, leniwy rodzinny czas. Dla nas mógłby trwać wiecznie, ale w końcu trzeba było wracać. Bez pośpiechu, mieliśmy przecież mnóstwo czasu do odprawy. Tylko że dzieciom zachciało się siku. Trochę musieliśmy przyspieszyć. Na szczęście w pobliżu była galeria handlowa, do której mogliśmy pobiec, żeby skorzystać z toalety. Paweł czekał przed wejściem, a ja zaprowadziłam dzieci do łazienki. Bez paniki. Tylko że, Michałowi zrobiło się niedobrze. Nie jakieś tam „Mamo źle się czuję”, tylko uczciwy malowniczy paw. Paweł, owszem, zatrzymał taksówkę. Nawet trzy, bo każdą kolejną zwalniał nie wiedząc, gdzie się podziewamy. Ja w tym czasie szczęśliwie doczekałam końca wymiotów Michała, za to nie mogłam znaleźć wyjścia z galerii. Zdarza się, prawda? Ok, udało się, wsiedliśmy do kolejnej już taksówki i pognaliśmy do hotelu po bagaże. Stamtąd następną taksówką na dworzec autobusowy, korek przy wjeździe. Nic to, wciąż mamy czas. Tylko, że autobus się spóźnił. I wlókł się na lotnisko całą godzinę. Gdy w końcu dotarliśmy na miejsce, żarty się skończyły i trzeba było włączyć szósty bieg. Uratowała nas życzliwa obsługa, wpuszczając poza kolejnością. Kto nie wie, jak zaskarbić sobie taką wyrozumiałość pracowników lotniska, powinien obejrzeć Shreka 2 i poćwiczyć miny pewnego występującego tam kota. Ta właśnie urocza postać ostatecznie uchroniła nasze zmęczone i spocone towarzystwo przed spędzeniem nocy na lotnisku. Oto jak skończył się leniwie zapowiadający się, skrupulatnie zaplanowany ostatni dzień naszego pobytu w Malezji!
Zniknięcie Michała! Rejs statkiem, Bali, Indonezja
Kto lubi rejsy po oceanie, ręka w górę! My lubimy je bardzo. Błękitne niebo, delikatne kołysanie na zmarszczonej wodzie. Z kolei dla dzieci statki są jak wielkie place zabaw. Wszystko tam jest ciekawe! Ale kto ma dzieci, ten wie, że na dużych placach zabaw, a już szczególnie na takich unoszących się na wodzie, nie bawimy się w chowanego. Bo może się zdarzyć, że kiedy otworzycie oczy i potoczycie rozmarzonym spojrzeniem dokoła, okaże się, że macie o jedno dziecko mniej niż chwilę temu. Wcale mnie to nie zaniepokoiło. Nie byłam zdenerwowana. W końcu jestem matką. Wpadłam w panikę! Gdzie jest Michał?! Przecież był koło mnie chwilę temu! Wypadł za burtę?! Ratunku!!! Nie, nie było plusku… Ludzie, czy ktoś widział moje dziecko?! No owszem… Widział. Pewien wyluzowany miejscowy pan. I nawet pokazał mi gdzie. Na mostku, na kapitańskich kolanach, w kapitańskiej czapce i ze szczerbatym uśmiechem na rumianej twarzy. Znacie to uczucie, kiedy nie możecie się zdecydować, czy chcecie swoje dziecko uściskać czy udusić? Tak właśnie się czułam, więc po trosze zrobiłam jedno i drugie. Od tamtej pory Michał nie ma wątpliwości, że nie wolno mu się oddalać, nie informując nas o tym, a ja, że planując rejs statkiem muszę w plan wycieczki wliczyć wizytę na kapitańskim mostku. Tak, moi drodzy, osiąga się kompromisy.
Przeczekanie burzy pod kamieniami, wodospad Tadlo, Laos
Przed nami była perspektywa ekscytującej przygody! Wyprawa skuterem nad malowniczy wodospad. Zapakowaliśmy prowiant,
uzbroiliśmy się w „szczęśliwe” bransoletki (przesądni nie jesteśmy, ale co nam szkodziło), podarowane nam przez właścicielkę hostelu a właściwie bambusowej chatki i wyruszyliśmy. Dotarłszy do gęstych zarośli, zaparkowaliśmy skuter i dalej ruszyliśmy pieszo. Poprzez chaszcze i błoto, po śliskich kamieniach, ahoj przygodo! Wreszcie naszym oczom ukazał się wodospad. Woda spokojnie spływała z góry, słońce rozświetlało krople rozpryskujące się o kamienie. Na taki widok czekaliśmy. Pola i Michał przeskakiwali beztrosko pomiędzy kamieniami wystającymi z wody, zgrabnie unikając kąpieli. Wkrótce okazało się jednak, że zupełnie spokojnie mogli sobie skakać na bombę, bo nie dane nam było wrócić do hotelu w suchych ubraniach. Po kilku pierwszych nieśmiałych kroplach deszczu, które spadły nam na ramiona, szybko nadeszła ulewa i burza. Dzieci na szczęście mamy odważne, ale poza tym niewiele różniące się od innych. Nie musieliśmy więc długo czekać na panią Nudę. Jedzenia starczyło nam akurat tyle, żeby „zajeść” jej najsilniejszy atak. Przeczekaliśmy, aż deszcz nieco się uspokoi i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Niestety spokój trwał krótko i nim dotarliśmy do skutera, nie było na nas już suchej nitki. Przemoczeni i poirytowani wpadliśmy do małego sklepiku, gdzie młodziutka sprzedawczyni utulała akurat do snu swoje malutkie dziecko. Cóż, ona z pewnością była zadowolona z takiego obrotu spraw. Zamówiliśmy zupki chińskie, herbatę, kawę, słodycze i chipsy. Czuliśmy, że nam się należało. Trzeba było tylko poczekać, aż banknoty wyschną rozłożone elegancko na blacie. Wkrótce wyszło słońce. Trochę pokrzepieni i odrobinę podsuszeni, wróciliśmy do hotelu. Zdaje się, że nasze szczęśliwe bransoletki ktoś zapomniał naładować.
Ledwo zdążyliśmy na samolot! Dubaj, Zjednoczone Emiraty Arabskie
Tego dnia wracaliśmy do domu po trzymiesięcznym pobycie w Azji. Spędziliśmy już siedem godzin w samolocie z Dżakarty do Dubaju i do kolejnego odlotu mieliśmy jeszcze cztery godziny czekania na lotnisku. Źle się czułam, więc postanowiłam wykorzystać ten czas na drzemkę na karimacie rozłożonej w spokojniejszym kącie poczekalni. Paweł stał na straży czasu. Zerkał na tablicę odlotów czuwając nad sytuacją. Jakież było moje zdziwienie, gdy szarpiąc mnie za ramię, krzyknął „Wstawaj, musimy biec!! Last call!!!”, po czym popędził gdzieś z Polą, a mnie zostawił z Michałem i rozgrzebanym bagażem. Po krótkiej chwili jakiej potrzebowały moje zwoje mózgowe, by wskoczyć na właściwe tory, pozbierałam rzeczy i syna i pobiegłam za mężem. Moją uwagę zwróciły protesty Michała, bardziej natarczywe, niż w tej sytuacji uznałabym za logiczne. Zatrzymałam się więc modląc się o cierpliwość i zapytałam, o co do diabła chodzi?! No więc o to, że dziecko ma tylko jeden but. Drugi posiało. Jak? Nie wiadomo. Może Paweł zabrał. Zjechaliśmy na dół, znaleźliśmy Pawła z Polą i pytamy. Otóż Paweł też nie ma buta Michała. Szczęśliwie Pola jest nieco bardziej spostrzegawcza i rozgarnięta niż cała nasza pozostała trójka razem wzięta i pamiętała, że but został przy schodach ruchomych. Na szczęście cierpliwie tam na nas czekał. Gdy już wszyscy szczęśliwie umościliśmy się na samolotowych fotelach (każdy z parą butów na nogach), zapytałam Pawła, jak to możliwe, że wpatrując się przez cztery godziny w tablicę lotów niczym jastrząb w swą ofiarę, nie zauważył zawczasu zmieniającej się na niej informacji? Okazało się jednak, że informacja zmieniła się w ostatniej chwili bezpośrednio na Last Call. Miał na to świadków, więc musiałam zwrócić mu honor. Sześciogodzinny lot do Warszawy upłynął nam więc w zgodzie. Także dlatego, że większość czasu przespaliśmy.
Kapryśna pogoda, złe samopoczucie, korki, złośliwość przedmiotów martwych. Wystarczy jedna z tych niesprzyjających okoliczności, aby najbardziej misterny plan runął jak domek z kart. Ale nie tylko my tak mamy, o nie. Żebyście nie myśleli, że tylko z nas takie sierotki, mam też w zanadrzu historie znajomych, przytaczane oczywiście za ich zgodą.
Opowieść naszej znajomej
Dłuuuuuga przejażdżka tramwajem, Polska
Jechałam z koleżanką do klubu tramwajem. Miałyśmy do przejechania ze 2–3 przystanki, blisko. Tramwaj zatrzymał się na pierwszym przystanku, ludzie wsiedli, wysiedli, drzwi się zamknęły. Siedziałyśmy dalej, pogrążone w ożywionej rozmowie. Trwało to dobrych parę minut.
W pewnej chwili podskoczyłam jak oparzona i podbiegłam do drzwi, krzycząc, że to już nasz przystanek, musimy wysiadać! Otworzyłam drzwi i wyskoczyłam na przystanek. Zanim moja przyjaciółka zdążyła wysiąść za mną, drzwi się zamknęły i tramwaj powoli ruszył. No i wtedy się zorientowałam, że przez cały ten czas wcale nie odjechał z pierwszego przystanku… Widocznie czekał na zmianę świateł. I tak sobie stałam patrząc jak ludzie w oddalającym się tramwaju, z moją koleżanką na czele, ryczą ze śmiechu 🙂
Opowieść naszej znajomej
Walka z drzwiami, Rzym
To zdarzyło się w Rzymie, gdzie przyjechaliśmy na pogrzeb Jana Pawła II. Na miejscu postanowiliśmy wymienić pieniądze w banku. Wejście do budynku składało się z podwójnych drzwi, pomiędzy którymi była niewielka przestrzeń. Na tyle niewielka, że nasza czwórka na raz się tam nie zmieściła. Otworzyliśmy zewnętrzne skrzydło drzwi i, pozostawiając je uchylone, napieraliśmy dalej radośnie na drzwi wewnętrzne, coraz bardziej się frustrując, bo wcale nie chciały puścić. Widząc naszą walkę, pracownicy banku zaczęli nam coś pokazywać i wołać do nas, ale nie dość że po włosku nikt z nas nie mówił, to jeszcze drzwi wygłuszały większość dźwięków. Ostatecznie ktoś z przechodniów poinstruował nas, że drzwi są tak skonstruowane, że żeby otworzyć drugie skrzydło, najpierw trzeba zamknąć to zewnętrzne. Dostaliśmy się w końcu do banku, jednak czuliśmy się nieco głupsi niż parę chwil wcześniej.
Czy wy też macie podobne wspomnienia? Śmiejecie się z nich wspólnie, czy spuszczacie na nie kurtynę milczenia? Może chcecie podzielić się nimi w komentarzach?
Ja życzę Wam dużej dozy optymizmu i wytrwałości! Ahoj przygodo! 🙂