A wszystko zaczęło się tak:
Koło naszej kanapy leżą albumy ze zdjęciami z podróży. Przed snem często przeglądamy je z dziećmi. Jedno z ich ulubionych zdjęć przedstawia Sumatrę (którą zachwycał się Paweł w czasie swoich wcześniejszych podróży), a konkretnie orangutany.
Spotkanie z orangutanami było jednym z marzeń Poli i Michała, które chcieliśmy spełnić podczas podróży do Azji. Dlatego w naszym harmonogramie znalazła się wizyta w Bukit Lawang — największym naturalnym rezerwacie orangutanów sumatrzańskich, położonym w Parku Narodowym Gunung Leuser.
Atrakcje Bukit Lawang
Jedną z największych atrakcji Bukit Lawang jest obserwowanie orangutanów i trekking po dżungli. W wiosce można wynająć przewodnika, który chętnie poprowadzi grupę turystów na kilkudniową wyprawę do prawdziwego dziewiczego lasu, w którym poza wolno żyjącymi orangutanami można spotkać również makaki i inne zwierzęta. Wyprawy, w zależności od wybranej trasy, trwają od dwóch do nawet kilkunastu dni. Powrót odbywa się często rzeką, na nadmuchanych dętkach; tubing jest przygodą samą w sobie.
Bukit Lawang przyciąga wielu turystów i lokalnych mieszkańców, którzy przyjeżdżają całymi rodzinami z Medanu, szczególnie w weekendy i święta. Mówi się, że turyści przyjeżdżają do Bukit Lawang, by oglądać orangutany, a „tubylcy” — oglądać turystów😉.
Mafia kierowców i naganiaczy
Przejazd minibusem z Medanu, stolicy Sumatry, zajmuje 3–4 godziny. Dworzec w Medanie jest znany z agresywnego zachowania naganiaczy i kierowców zwanych jako „mafia”. Jesteśmy zaprawieni w negocjacjach ze wszelkiej maści kierowcami ale pierwszy raz w życiu chciało mi się płakać z powodu bezsilności, ludzkiej podłości i chęci „wyciągnięcia kasy od turysty za przejazd”. Przed podróżą zapytaliśmy miejscowych, ile kosztuje bilet z Medanu do Bukit Lawang. Normalna cena to około 50 tysięcy rupii za osobę (dzieci za darmo), tymczasem naganiacze żądali 400 tysięcy rupii (około 120 zł) za osobę!!! A do pokonania mieliśmy zaledwie 86 km. Byliśmy świadomi, że kierowca busa i naganiacz chcieli nas oszukać na cenie biletu. A my tak łatwo się nie poddajemy. Negocjacje, a raczej pokrzykiwania, trwały dobre pół godziny, aż cały bus zapełnił się w tym czasie ludźmi. Miejsca w minibusie zajmowali głównie miejscowi i tylko nasza czwórka „białasów”. Doszliśmy w końcu do porozumienia, zbiliśmy cenę, ale kosztowało nas to sporo nerwów.
Jazda bez trzymanki
Jakość dróg na Sumatrze jest bardzo kiepska. Pokonanie 100 kilometrów potrafi zająć 5 godzin i to pod warunkiem, że ostatnio nie padało zbyt intensywnie. Podróżowaliśmy wieczorem zapchanym do granic możliwości busem, z dziećmi na kolanach. Droga była okropna, co chwilę wpadaliśmy w dziury – wybijając sobie prawie zęby; dokuczało nam też zmęczenie. Droga stawała się coraz węższa, coraz bardziej dziurawa, lecz cały czas tak samo zatłoczona. Kierowcy widać bardzo się śpieszyło i z tego powodu, mimo dziur wielkości morskiego żółwia non stop wyprzedzał pojazdy przed sobą, wyjeżdżając na pas ruchu w przeciwległą stronę, trąbiąc i świecąc długimi na skutery jadące z naprzeciwka.
Przejście przez most
Dojechaliśmy w nocy do wioski. Nie mieliśmy zarezerwowanego noclegu, ale udało nam się znaleźć bardzo przyjemny pensjonat, do którego można dostać się, przechodząc przez wiszący i bujający się most. Kilka desek, szerokich na metr, rozwieszonych na linach nad rzeką. Przejście na drugą stronę takiego niby mostu z 2 plecakami na sobie (małym z przodu i dużym na plecach) i jeszcze z marudnymi i śpiącymi na stojąco dziećmi było już przygodą samą w sobie.
Właściciele pensjonatu – małżeństwo w średnim wieku — chętnie integrowali się z gośćmi, spędzając na rozmowach długie wieczory. Gospodyni, nazywana przez wszystkich Mamą, świetnie gotowała; kuchnia indonezyjska w jej wykonaniu zjednywała sobie niejednego wielbiciela. Nasze ulubione dania to wszystkie kombinacje makaronu jak z zupki chińskiej lub ryż z mięsem, warzywami i jajkiem sadzonym. Pola i Michał wyjątkowo upodobali sobie na śniadanie naleśniki z czekoladą lub bananami i świeżo startymi wiórkami z kokosa. Niebo w gębie😊.
Powódź w Bukit Lawang
Podczas wieczorów z Mamą wysłuchałam wzruszającej historii jej rodziny o wielkiej tragedii, jaką wyrządziła im powódź w 2003 r. W wyniku kilkudniowej ulewy doszło w Bukit Lawang do powodzi, gdy wezbrane wody rzeki Bohorok zdewastowały całą wioskę, zabijając około 400 osób, niszcząc 8 mostów i 300 budynków.
W wyniku powodzi działalność zakończyło również Centrum Rehabilitacji Orangutanów, którego celem było zachowanie populacji orangutanów, malejącej z powodu polowań, handlu i wylesiania. Bukit Lawang do dziś nie odbudowano w pełni. Pomimo zakończenia działalności ośrodka rehabilitacyjnego strażnicy parku narodowego dwa razy dziennie dokarmiają półdzikie orangutany. Stąd też przyzwyczajenie tych zwierząt do ludzi i ich obecność w okolicach wioski.
W powodzi Mama straciła męża i musiała zacząć życie od nowa. Wyszła ponownie za mąż – za obecnego właściciela pensjonatu. To było aranżowane małżeństwo. Państwo doczekali się trójki potomstwa, które studiowało w innym mieście. Wzięli pod opiekę bratanicę, 10-letnią Gadys, która chętnie bawiła się z Polą i Michałem. Dziewczynka nie mówiła po angielsku, co nie przeszkadzało dzieciom w zabawie, grze w Uno i poszukiwaniach małych kotków na terenie pensjonatu.
Złodziejaszek na tarasie
O poranku obudził nas głośny hałas bum bum bum … zamarliśmy… czyżby tropikalna burza? Eee to tylko skaczące po blaszanym dach pensjonatu stado makaków, które szukały pożywienia w koszach na śmieci. Gospodarze nie walczyli ze zwierzętami i pozwalali im buszować, już dawno uznali że nie wygrają tej walki.

Po smacznym śniadaniu wybraliśmy się na spacer po okolicy. Wioska znajdowała się w środku lasu tropikalnego, stąd wzmogliśmy czujność, kiedy natknęliśmy się na terenie pensjonatu na małego węża. Gdyby nie refleks Pawła, dzieci nadepnęły by na gada. Na szczęście wąż szybko uciekł, a nas czekało przejście przez opisywany wiszący most, na którym dopiero rano przy świetle dziennym zobaczyliśmy umieszczoną tabliczkę, że wytrzymuje ciężar maksymalnie czterech osób (o naszych dodatkowych plecakach nie było mowy 😊. Po przedostaniu się na drugą stronę rzeki znaleźliśmy się w środku wioski, gdzie było dużo stoisk z ciuchami i pamiątkami, hotele, restauracje. Ludzie są ogromnie życzliwi, serdeczni, rodzinni, przyjmują obcych z otwartymi ramionami. Warunki, w jakich żyją, są czasami prymitywne: spanie na macie z bambusa, łazienka w rzeczce, toaleta pod drzewkiem. Bukit Lawang to świetne miejsce do odpoczynku od zgiełku i pędu nowoczesnego świata co zachęciło do osiedlenia kilku naszych zaprzyjaźnionych Europejczyków.
Gwiazdy filmowe czyli “białasy” w Bukit Lawang
W wiosce zauważyliśmy, że budzimy wśród Indonezyjczyków spore zainteresowanie, rzadko widują tam europejskie dzieci. Milion uśmiechów, mnóstwo spojrzeń i nieustanne „Hello Mister” lub „Hello Madam”. Zainteresowanie miejscowych towarzyszyło nam do końca tygodniowego pobytu w Bukit Lawang. Po kilku minutach mieliśmy wrażenie, jakbyśmy byli co najmniej dobrze rozpoznawalnymi gwiazdami filmowymi. Trochę męczące, ale też trochę miłe. W kolejne dni proszono nas o możliwość zrobienia wspólnego zdjęcia lub rozmowy.
Figle nad rzeka Bohorok
Wioska sprawia niesamowite wrażenie. Ma swój urok i klimat, może dzięki temu, że nie natrafiliśmy na tłumy turystów. Nad rzeką kobiety robiły pranie, myły naczynia i garnki. Kąpały się w niej nagie dzieciaki, które traktowały ją jak plac zabaw. Nie zauważyliśmy żadnej dorosłej osoby, która nadzorowałaby figle dzieci…
Pola i Michał na widok rzeki i skaczących dzieci również rwali się do kąpieli, więc czym prędzej spełniliśmy ich prośbę. Jednocześnie przekonaliśmy się, jak silny był nurt rzeki i byliśmy pod wrażeniem, jak miejscowe dzieciaki świetnie pływały i nurkowały. Resztę dnia spędziliśmy na zwiedzaniu okolicy, wąwozu rzeki i kąpieli w Bohorok i malowniczo położonym pobliskim wodospadzie.
Muzyczny wieczór w pensjonacie
Wieczorem zostaliśmy w naszym pensjonacie i zamówiliśmy kolację u Mamy. Poznaliśmy wtedy Szwajcarkę Edith stałą bywalczynię z naszego pensjonatu, która zaproponowała nam, by następnego dnia wybrać się z nią na trekking do lasu tropikalnego. Syn Edith budował dom w dziczy tropikalnej i Edit chciała zobaczyć postępy w budowie i przy okazji pokazać nam okolice. Z entuzjazmem zgodziliśmy się na propozycję wspólnej wyprawy. Wieczór zrobił się bardzo miły, gdyż miejscowy młody chłopak zaczął grać na gitarze. Pola z Michałem bawili się z Gadys, a nas pochłonęła rozmowa ze Szwajcarką na temat dawnych podróży i ciekawych miejsc. Panowała cudowna i niezwykła atmosfera. To była jedna z tych chwil w życiu, która na zawsze pozostanie w naszej pamięci: wspomnienie prawdziwego szczęścia. Wieczór upłynął nam na śpiewach z miejscowymi, jednak musieliśmy iść wcześnie spać, by mieć siły na trekking. Zapowiadała się ciekawa przygoda.
Trekking do lasu tropikalnego
Punktualnie o 7:00 rano stawiliśmy się przed pensjonatem gotowi na wyprawę. Na nogach mieliśmy wygodne obuwie, długie rękawy (miały chronić przed pogryzieniami i podrapaniami), czapki z daszkiem, repelenty przeciw komarom i owadom, prowiant z wodą. Wyspani, przygotowani i rozemocjonowani ruszyliśmy na spotkanie z przyrodą. W skład naszej wycieczki wchodziła nasza czwórka, Edith, koleżanka dzieci, Gadys i przewodnik Aris – młody chłopak, który okazał się bardzo pomocny. Zapakowaliśmy zamówiony uprzednio prowiant i w drogę.
Dotarliśmy w końcu do domu w pobliżu lasu tropikalnego. Do tego było gorąco i potworna wilgotność. Dom znajdował się w urokliwym miejscu nad rzeką. Przebraliśmy się w stroje kąpielowe i wyznaczyliśmy dzieciom bezpieczne miejsce z kamieniami i płytką wodą. W innych miejscach nurt rzeki był tak silny, że nawet dorosła osoba miałaby problem z utrzymaniem się na wodzie, a co dopiero dziecko.
Złodziejaszek na lianie
Pomimo szumu rzeki w pewnym momencie usłyszeliśmy krzyk po drugiej stronie rzeki. Okazało się, że orangutan siedzący skradający się na lianie zabrał turyście plecak. Miejscowi nęcili orangutana bananami w zamian za plecak, ale zwierzak bardziej był zainteresowany zawartością plecaka. Zajrzał więc do środka, wyjął i zjadł kanapkę, odkręcił zębami i łapami butelkę, wypił wodę, a jej końcówkę wylał. Pierwszy raz widzieliśmy jak dzikie zwierzę samo odkręca samo butelkę. WOW! Następnie zszedł po kolejne banany i wtedy przewodnikowi udało się wyrwać plecak.
Pawłowi i Michałowi udało się nie bez trudu i pomocy miejscowych przeprawić przez bystrą rzekę. Przez godzinę obserwowali i karmili z bliska orangutana. Wrócili rozemocjonowali i szczęśliwi z pierwszego i tak bliskiego spotkania z orangutanem.
Nagle zgłodnieliśmy, więc w ruch poszły zapasy bananów i ananasów. Aris od pół godziny próbował rozpalić ognisko, co nie było łatwe. Nie mógł znaleźć suchego drewna, po nocnej burzy, więc rozpalał ognisko papierkami po ciastkach. W końcu udało się; kurczak, umyty w rzece, piekł się na ognisku.
Pola i Michał w tym czasie pięknie bawili się z Gadys. Dziewczynka w pewnym momencie zanurkowała po specjalne kamienie i pokazała dzieciom, że można nim malować jak kredą po mokrych głazach. I nagle w kilka minut większość kamieni została pomalowana. Gadys porozumiewała się z Arisem w swoim języku, a z nami na migi. Dzieci chlapały się w wodzie i widać było, że to dla nich szczęśliwy dzień. Dla nas też, bo widzieliśmy radosne buzie dzieci.
to niesamowite przeżycie. Podskakiwali, podrzucani na fali Sporadycznie widzieliśmy turystów pływających na potężnych dętkach, głównie młodych ludzi. To bardzo popularny środek transportu na powrót z trekkingu. Kilka dętek jest związanych ze sobą na kształt „węża”. Turyści są ulokowani w środku, a przewodnicy siedzą na pierwszej i ostatniej dętce, wyposażeni w potężne bambusowe kije, którymi sterują i unikają wywrotki na kamieniach wystających z nurtu. Z pewnością dla turystów było do góry, obijali sobie pupy o podwodne kamienie. Ciekawe, czy siedzące na drzewach orangutany miały z nich ubaw.
Kurczę pieczone
Aris dał znak, że kurczak jest już upieczony, więc zaprasza na obiad podany na liściu bananowca. Jedliśmy siedząc na kamieniach na brzegu rzeki, Na deser zjedliśmy fantazyjnie pokrojonego ananasa. A Michał po raz kolejny wykazał się kreatywnością zamieniając skórki ananasa w łódki, nawet dziewczynki dołączyły do wyścigów.
Najedzeni, z plecakiem wrażeń, wracaliśmy ścieżką, w dole szumiała rzeka, chlapała woda. Co chwilę mijaliśmy większe lub mniejsze wodospady , jeden ładniejszy od drugiego. Dzień był bardzo udany.
Trekking do Rezerwatu Orangutanów
Kolejny poranek powitał nas słońcem. O 5:00 rano, przygotowani na spotkanie z orangutanami i wybraliśmy się z Arisem, i jego kuzynem do Parku Narodowego Gunung Leuser, aby wytropić wolno żyjące orangutany. Kiedyś Sumatra była w całości pokryta gęstą dżunglą, dziś niestety w znacznym stopniu wykarczowaną, by zrobić miejsce pod plantacje i pola uprawne. Plantacje palmy oleistej i kauczuku rozrastają się w zastraszającym tempie.
Ekosystem Gunung Leuser jest ostatnim miejscem na Ziemi, gdzie orangutany, tygrysy, słonie, nosorożce i leopardy żyją razem. To 25 mln hektarów dziewiczego i nietkniętego lasu równikowego z całą różnorodnością flory i fauny występującej w różnych piętrach lasu od nadmorskich terenów bagiennych przez las właściwy aż do wysokogórskich.
Aris uprzedził nas, że może zdarzyć się, że nie spotkamy orangutana. A my na to: Jak to? Tyle kilometrów pokonaliśmy, dzieci nam nie darują! Już po około pół godziny poszukiwań udało nam się z pomocą naszych przewodników wypatrzeć wysoko w koronie drzew dwa orangutany. To była mama z synkiem. Samica bacznie nam się przyglądała. Aris powiedział, że musimy zachowywać się łagodnie, bez gwałtownych ruchów bo samica cały czas obserwuje swoje dziecko. Wyjął z plecaka banany, na widok których samica zeszła na dół, dzięki czemu mogliśmy trochę popatrzeć, dotknąć i zrobić zdjęcia. Mały orangutan (około 2,5 roku) zachowywał się zabawnie, popisywał się. Musieliśmy zachować ostrożność i trzymać mocno swoje rzeczy, gdyż zwierzaki lubią zdejmować ludziom okulary z nosa, wyrywać z rąk plecaki i aparaty fotograficzne. Nasi przewodnicy znali tę samicę z małym, wiedzieli, że samica nie jest agresywna, więc pomogli Poli i Michałowi nakarmić małego orangutana. Mały orangutan był w swoim żywiole, zjeżdżał po drzewie wprost na nos Pawła. Pola mogła na chwilę dotknąć sierści małego orangutana i stwierdziła, że w dotyku przypomina włosy naszej babci😊.
Samica w pewnym momencie zeszła na ziemię po banany, a gdy nasze zapasy skończyły się, nie dowierzała, że owoców już nie ma. Strzeliła więc focha obrażona, zabrała swojego synka i wróciła na drzewo. Wycofywaliśmy się ostrożnie. Pola i Michał, przejęci spotkaniem z orangutanami, rozgadali się na dobre; buzie nie zamykały im się aż do wyjścia z rezerwatu.
Czuliśmy niedosyt, więc wybraliśmy się jeszcze tego dnia do Bat Cave, czyli jaskini nietoperzy. Szlak do niej wiedzie przez ciekawe tereny. Potem weszliśmy w las kauczukowy, oglądając z blisko plantację kauczukowca i zbierane w miseczki mleczko, później przetwarzane na lateks. Przez wiele lat była to główna roślina uprawna na tych terenach, wyparta przez palmę olejową. Uprawa kauczuku wymaga zbioru ściekającego mleczka każdego ranka i wieczoru (pozostawione na dłuższy czas zasycha, śmierdzi i przestaje się nadawać do dalszej obróbki, na miejscowym targu sprzedają sucha masę kauczukową w formie i wielkości pustaków za przysłowiowe grosze). Zaś owoce palmy olejowej rosną bardzo szybko, przynosząc większy dochód. Niestety, na wyspie wypala się dlatego naturalne lasy, by zyskać ziemię pod uprawę palmy; ginie dżungla, a wraz z nią unikalne zwierzęta.
Kolejny dzień pełen przygód zaspokoił nasze oczekiwania. Widzieliśmy niesamowitą, tętniącą życiem przyrodę. Wszystko wydawało się potężne: drzewa, zwierzęta, nawet owady. Chcielibyśmy tam kiedyś jeszcze wrócić.
W Bukit Lawang spędziliśmy kilka cudownych dni. Polecamy Wam to miejsce, gdyż to jedno z najciekawszych i rzadko odwiedzanych przez turystów w Indonezji. Jakby ktoś z Was wybierał się do Bukit Lawang to dajcie znać … pomożemy zorganizować 😊.