Nazwa Singapur pochodzi od dwóch sanskryckich słów: singa (lew) i pura (miasto), stąd niekiedy stosowana nazwa Miasto Lwa. Autorem nazwy „Singapur” był podobno pewien sumatrzański książę, któremu zdawało się, że gdy wylądował na wyspie, zobaczył lwa. Singapur to jedno z najmniejszych oraz najzamożniejszych państw na świecie. Leży na Półwyspie Malajskim w południowo-wschodniej Azji.
MIASTO ZAKAZÓW
Przed przyjazdem do Singapuru naczytaliśmy się w przewodnikach, że Singapur jest miastem zakazów. Złamanie zakazów grozi więzieniem lub chłostą! Dla naszego bezpieczeństwa zapoznaliśmy się z tymi dziwnymi miejscowymi prawami, żeby nie wpaść w tarapaty i nie dać się wychłostać. Wśród wielu zakazów znalazło się: zakaz żucia gumy, nie wolno przytulać się w miejscu publicznym, nie wolno śmiecić na ulicy, podłączenie się do niezabezpieczonej sieci uznawane jest tu za hakerstwo. Trzeba uważać na darmowe wi-fi. Zakaz jedzenia i picia w metrze itd…Kary są nie byle jakie – zaczynają się od 500$.
Trochę przerażeni tym czego dowiedzieliśmy się z przewodników zaczęliśmy przygotowywać Polę i Michała na zderzenie z tym miastem zakazów. Wytłumaczyliśmy dzieciom, że jak będzie chciało się im pić w metrze to niestety będą musiały z tym poczekać do końca podróży. Dzieci słuchały ze zdziwieniem i zaciekawieniem. Chyba nie do końca docierało do nich o co chodzi z tymi dziwnymi zakazami. Do nas zresztą też.
Przylecieliśmy z Bali. Po zakwaterowaniu w hotelu i krótkiej drzemce wyruszyliśmy na miasto. W końcu zastała nas noc, a nam nie chciało się spać. Poczuliśmy tętniące serce wielkiego miasta i wielkich pieniędzy. Na ulicach piękne Azjatki w biurowych uniformach, gotujący się w garniturach europejscy biznesmeni, taksówki, ekskluzywne sklepy, restauracje. Pracownicy korporacji wychodzili ze swoich klimatyzowanych, nowoczesnych biurowców, by odpocząć po pracy, spotkać się z przyjaciółmi, powałęsać się trochę po mieście, spróbować dobrej kuchni.
CZAS NA ZWIEDZANIE
Na zwiedzanie Singapuru mieliśmy tylko kilka dni, więc wybraliśmy to, co najbardziej nas interesowało: Gardens by the Bay, włóczenie się po Chinatown oraz wizytę w Little India. Pierwszego dnia, gdy wyszliśmy z metra, którym dotarliśmy z lotniska do naszego hotelu, odczuliśmy wysoką temperaturę. Było 38 stopni i nie trzeba było się zbytnio ruszać, by pot lał się po plecach i nie tylko. Jak dla nas – sauna. Miejscowi wyglądali normalnie.
MARINA BAY SANDS — ekskluzywny hotel
Ruszamy z naszego hotelu. Zamówiliśmy taksówkę Grab i dojechaliśmy w kilka minut do zatoki Marina i hotelu Marina Bay Sands. Po wyjściu z auta staliśmy z opadniętymi szczękami i gapiliśmy się na ogromne wieżowce w jednym z głównych finansowych centrów świata. Podczas przechadzania się ulicami bolała nas szyja od zadzierania głowy w górę.
Marina Bay Sands – hotel w kształcie trzech wysokich wieżowców połączonych na szczycie ogromną platformą symbolizującym statek. Na 57 piętrze znajduje się odkryty basen. Hotel jest podobno drugim najdroższym hotelem na świecie. W ogromnym kompleksie jest kasyno, centrum handlowe, centrum kongresowe, muzeum nauki i sztuki oraz hala widowiskowa.

Zatokę Marina Bay przy której stoi hotel, okala promenada, którą można dojść do centrum miasta i różnych atrakcji turystycznych. Spod centrum handlowego The Shoppes at Marina Bay Sands kursują łodzie, które chętnie zabiorą cię na wycieczkę po zatoce i rzece.
GARDENS BY THE BAY — ogród botaniczny
W bezpośrednim sąsiedztwie hotelu i zatoki znajduje się Gardens by the Bay – ogród botaniczny zajmujący aż 101 hektarów. Park składa się z trzech nabrzeżnych ogrodów. Już z daleka widać konstrukcje „drzew” z betonu i stali, porośnięte bujną, tropikalną roślinnością. Największe drzewa osiągają wysokość 50 metrów. Te niezwykłe „drzewa” są nie tylko największą ozdobą Gardens by the Bay, ale również ekologicznym sercem ogrodów, dostarczającym deszczówkę i energię elektryczną pozyskiwaną dzięki bateriom słonecznym. W dwóch ogromnych szklarniach można zobaczyć ponad 220 tysięcy gatunków roślin ze wszystkich stref klimatycznych.
Rozpoczęliśmy od spaceru po Gardens by the bay. Ogród okazał się przyjemnym miejscem na spacer lub piknik. Zobaczyliśmy mnóstwo niesamowitych roślin, ścieżek i miejsc do wypoczynku. Dzieci były zachwycone i oczarowane magicznymi drzewami! Zrobiliśmy sobie piknik. Usiedliśmy na trawie, wyciągnęliśmy z plecaka smakołyki i cieszyliśmy się otaczającą leniwą atmosferą.
NOCĄ POD DRZEWAMI.….
Gdy zrobił się zmrok — magiczne drzewa ożyły. Zostały oświetlone kolorowymi światełkami. Wraz z nimi ożyły także nietoperze i miliony żuków, które co chwila na nas wpadały, uderzając w różne miejsca, jak latające pociski. Poczuliśmy się jakbyśmy znaleźli się w jakiejś bajecznej krainie. Im robiło się ciemniej, tym więcej ludzi pojawiało się wokół nas. Wyraźnie na coś czekali. Po nacieszeniu oczu i przyjrzeniu się wszystkiemu co nas otaczało zdecydowaliśmy się już wracać do hotelu, gdy usłyszeliśmy zapowiedź, że za chwilę rozpocznie się pokaz światło — dźwięk.
I ZACZĘŁO SIĘ COŚ NIESAMOWITEGO! Nagle rozbłysły wszystkie światła na drzewach. Przestrzeń wypełniła głośna muzyka Gwiezdnych Wojen. Znieruchomieliśmy z wrażenia. To było niesamowite przeżycie. Feeria animowanych świateł wijących się, zapalających i znikających w rytm muzyki zupełnie nas oszołomiła. Staliśmy jak zaczarowani, to było lepsze niż sztuczne ognie w sylwestra! Dzieci przyglądały się z otwartymi buziami i szeroko otwartymi z wrażenia oczami.
Patrzę na Michała, a ten jak we śnie. No zawiesił się! Nie reaguje! Olśniło go!
– Eejj… Co z tobą…? Synek! — dałam mu delikatnego kuksańca, bo na dotyk nie reagował.
– Yyy… a nic. Tylko myślałem, że jesteśmy tam w środku filmu…
Pokaz trwał pół godziny i aby wyjść z ogrodu przeciskaliśmy się przez tłumy ludzi. Nad głowami wirowały nietoperze obżarte żukami (ooo… zdanie na dyktando) 🙂 W przeciwieństwie do nietoperzy, byliśmy głodni jak wilki, więc udaliśmy się do Little India – kolorowej i nastrojowej indyjskiej dzielnicy gdzie jest dużo niedrogich, ale dobrych indyjskich restauracji i dużo sklepów z tanią odzieżą.
LITTLE INDIA — hinduska dzielnica
Byliśmy już tak głodni, że weszliśmy do pierwszej lepszej knajpy hinduskiej. Zamówiliśmy Naan — placek z sosami. Pola chciała ryż, a Michał ziemniaki. Do tego po kawałku mięsa, jakieś warzywa i zaczęła się uczta dla podniebienia.
W hinduskiej dzielnicy można kupić wszystko co możliwe z Indii, Bangladeszu i Pakistanu. Na ulicy pulsowała muzyka, przemieszana z odgłosami samochodowych klaksonów i rowerowych dzwonków, kobiety przechodziły z wdziękiem w barwnych sari, a w powietrzu unosił się aromat korzennych przypraw. Po drodze wstąpiliśmy do Indian Heritage Centre — Centrum Dziedzictwa Indyjskiego. Wstąpiliśmy poznać historię i rolę indyjskiej społeczności w Singapurze. Obawialiśmy się tylko czy Pola i Michał nie znudzą się zwiedzaniem muzeum, ale okazało się, że dzieci z zaciekawieniem błądziły po piętrach i nie jęczały że im się nudzi. Zabawne okazało się dla nich przymierzanie hinduskich nakryć głowy. W muzeum przewidziano artystyczny kącik dla dzieci. Można było pokolorować rysunki lub stawiać pieczątki na materiałach.
CHIŃSKA OPERA
Przy wyjściu z muzeum, na ulicy, kilka osób rozstawia niewielką scenę i krzesełka. Za chwilę możemy zobaczyć i posłuchać opery chińskiej. Na scenie pojawili się artyści ubrani w kolorowe stroje, na twarzach mieli kolorowe makijaże. Ich twarze wyglądały bardzo surowo i poważnie. W końcu występują w operze, a nie w ulicznym teatrzyku. Piskliwa muzyka i zawodzące śpiewy wprawiła nas w błogi nastrój. Dzieci prawie usnęły nam na krzesłach. Musieliśmy szybko wracać do hotelu, by za chwilę nie nieść ich na rękach.
Pobyt w Singapurze sprawił, że czuliśmy się tam jakbyśmy trafili do miasta przyszłości, albo znajdującego się na innej planecie. Unikatowa mieszanka kultury malajskiej, chińskiej, hinduskiej i europejskiej oraz świetna infrastruktura sprawia, że miasto jest dogodną, bezpieczną i ciekawą bazą wypadową. Pogoda jest niemalże taka sama w każdym miesiącu. Wszędobylskie zakazy i nakazy trochę nas dziwiły, śmieszyły, ale staraliśmy się ich przestrzegać. Singapur dzięki tym restrykcjom jest bardzo czystym i bezpiecznym państwem. I miejscem, które koniecznie trzeba zobaczyć, przynajmniej raz w życiu.